Nasz pobyt w Tangalle dobiegł końca. Po odpoczynku na wybrzeżu nadszedł czas na zwiedzanie centralnej części wyspy. Kamilowe ucho wydawało się dziś mniej bolesne, mniej zapuchnięte - terapia przynosiła pierwsze skutki. Zakropiliśmy przewód słuchowy kolejną dawką antybiotyku.
Poranek rozpoczęliśmy w nerwowej atmosferze, biegając po naszym wynajętym domku w poszukiwaniu zaginionych części naszego bagażu. Na początku każdej podróży pakuję plecak w taki sposób, aby do każdego przedmiotu mieć łatwy dostęp bez przegrzebywania całej zawartości. Obiecuję sobie, że ekwipunek pozostawię w porządku podczas całej wyprawy. A i tak w nowej lokalizacji cała zawartość plecaka ląduje na podłodze i przy przeprowadzce jestem zmuszona od nowa zapakować ten bałagan.
Zjedliśmy ostatnie śniadanie, rozkoszując się cudownymi naleśnikami nadzianymi kokosem z miodem. Próbowaliśmy zapamiętać wszystkie smaki, aby móc te wspaniałości odtworzyć po powrocie do Polski. Poprzedniego dnia oddaliśmy wypożyczony skuter i nie mieliśmy jak dostać się do Tangalle, skąd odjeżdżał nasz autobus. Poprosiliśmy naszą gospodynię, aby zorganizowała nam tuk tuka na kolejny dzień. Muthuu poprosiła męża, żeby podrzucił nas do miasteczka swoim samochodem.
Przykro było się pożegnać, te kilka wspólnych dni wystarczyło żeby się zżyć. Dziewczyna uściskała nas jak starych przyjaciół, życzyliśmy Muthuu i jej rodzinie zdrowia oraz powodzenia we wspólnym biznesie. Poprosiliśmy o zdjęcia maluszka, kiedy już przyjdzie na świat. Niestety czas biegł nieubłaganie, musieliśmy ruszać w dalszą drogę. Plecaki wrzuciliśmy do bagażnika, a sami wpakowaliśmy się na tylne siedzenie.
Po raz ostatni mieliśmy okazję przyjrzeć się okolicy. Bardzo podoba mi się klimat panujący na lankijskich wsiach. Mijaliśmy po drodze pola ryżowe, ludzi dzielnie pracujących przy zbiorach, wodne bawoły, szukające w błocie odrobiny chłodu, przelatujące nad głowami żurawie. Dzień zapowiadał się cudownie. Mimo wczesnej pory słońce przyjemnie parzyło skórę.
Mąż Muthuu podrzucił nas pod same drzwi autobusu. Początkowo nie chciał przyjąć od nas pieniędzy, ale przekonaliśmy go, że za tuk tuka też musielibyśmy zapłacić, a im pieniążki przydadzą się, gdy urodzi się kolejny maluszek. Ostatni argument chyba do niego przemówił. Pożegnaliśmy się, obiecując, że na pewno kiedyś do nich wrócimy. Poprosiliśmy, żeby raz jeszcze wyściskał od nas żonę i synka i z ciężkimi plecakami ruszyliśmy do naszego autobusu.
Mąż Muthuu podrzucił nas pod same drzwi autobusu. Początkowo nie chciał przyjąć od nas pieniędzy, ale przekonaliśmy go, że za tuk tuka też musielibyśmy zapłacić, a im pieniążki przydadzą się, gdy urodzi się kolejny maluszek. Ostatni argument chyba do niego przemówił. Pożegnaliśmy się, obiecując, że na pewno kiedyś do nich wrócimy. Poprosiliśmy, żeby raz jeszcze wyściskał od nas żonę i synka i z ciężkimi plecakami ruszyliśmy do naszego autobusu.
Ustawiliśmy się w kolejce do wejścia. Gdy już mieliśmy wejść na schodki wepchnął się przed nas starszy, niewidomy, zaniedbany mężczyzna. Podeptał po naszych stopach i macając barierki, zaczął gramolić się do środka. Odsunęliśmy się grzecznie, aby przepuścić niepełnosprawną osobę, ale kilkoro lankijskich mężczyzn, pełni agresji, wyciągnęli staruszka z pojazdu za ubrania, uśmiechając się do nas i zachęcając, abyśmy weszli do autokaru przodem...
A to tylko jeden przykład jak są traktowani turyści na Sri Lance. Na wyspie panuje kult białego człowieka. Jasna karnacja jest automatycznie kojarzona z bogactwem, lepszym życiem, ale też źródłem dochodu dla sporej części mieszkańców wyspy. Nic więc dziwnego, że starają się jak mogą, aby turystom się w ich kraju podobało, żeby widzieli tylko ładne obrazki, żeby czuli się w kraju dobrze i po powrocie namówili na podróż swoich znajomych. Mimo, że tego nie akceptuję, staram się zrozumieć takie podejście. Ale nigdy nie pojmę jak ludzie wyznający Buddyzm, nie pozwalający skrzywdzić komara, który przysiadł na przekąskę na Twojej skórze, starający się dobrze traktować inne istoty w okół - mogą zachowywać się tak nieludzko w stosunku do swoich bliźnich.
Bagaże przypięliśmy do barierki, aby nie przesuwały się w trakcie jazdy i ruszyliśmy wgłąb pojazdu w poszukiwaniu wolnych miejsc. W ostatnim rzędzie pomiędzy młodymi chłopakami czekało na mnie puste krzesło. Kamil usiadł w pobliżu na schodkach wyjściowych z autokaru.
Podróż wypełniona różnymi atrakcjami minęła nam niesamowicie szybko. Pokazy artystyczne, ciekawi rozmówcy, różnorodne widoki za szybą, a to wszystko w akompaniamencie lokalnej muzyki. Niewidomy Pan, który starał się wejść do autobusu przed nami okazał się niezwykle utalentowany i grą na tamburynie oraz śpiewem umilał nam kilka początkowych przystanków. Wrzuciliśmy mu do czapki kilka banknotów.
Obok mnie siedział starszy Pan, który mimo braku znajomości angielskiego bardzo chciał przekazać ciekawostki na temat swojego kraju. W języku synagelskim, migowym, czasami wtrącając angielskie wyrazy opowiedział mi, że mijane przez nas jeziorka są sztucznie wytworzone przez człowieka. Są one wypełniane morską wodą, następnie odcinane od oceanu wałem wykonanym z ziemi. Pracownicy czekają, aż woda odparuje, a powstałą warstwę soli zbierają i przekazują do oczyszczalni. Jest to praca sezonowa, możliwa do wykonywania jedynie przez kilka miesięcy w roku w porze suchej.
Początkowo jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, mijając soczyście zielone pola ryżowe, kolorowe wioseczki, aby po godzinie jazdy zacząć wspinać się krętymi, stromymi, górskimi drogami wgłąb wyspy. Krajobraz zmienił się momentalnie. Przez szybę mogliśmy podziwiać piękne doliny, zbocza górskie bujnie porośnięte zieloną roślinnością. Zmieniła się również pogoda. Pożegnaliśmy piękne bezchmurne niebo rozświetlone mocnym słonkiem. Im wyżej się wzbijaliśmy tym więcej mgły pojawiało się w powietrzu. Zwiewne, delikatne chmurki przeciskały się pomiędzy górskimi szczytami, opadały do dolin, oplatały krzewy herbaty, tworząc piękne widowisko. Przed samą Ellą z nieba zaczął siąpić deszcz. Początkowo drobnymi kroplami, które zwiększały swoją intensywność z każdym kolejnym kilometrem.
Obok mnie siedział starszy Pan, który mimo braku znajomości angielskiego bardzo chciał przekazać ciekawostki na temat swojego kraju. W języku synagelskim, migowym, czasami wtrącając angielskie wyrazy opowiedział mi, że mijane przez nas jeziorka są sztucznie wytworzone przez człowieka. Są one wypełniane morską wodą, następnie odcinane od oceanu wałem wykonanym z ziemi. Pracownicy czekają, aż woda odparuje, a powstałą warstwę soli zbierają i przekazują do oczyszczalni. Jest to praca sezonowa, możliwa do wykonywania jedynie przez kilka miesięcy w roku w porze suchej.
Początkowo jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, mijając soczyście zielone pola ryżowe, kolorowe wioseczki, aby po godzinie jazdy zacząć wspinać się krętymi, stromymi, górskimi drogami wgłąb wyspy. Krajobraz zmienił się momentalnie. Przez szybę mogliśmy podziwiać piękne doliny, zbocza górskie bujnie porośnięte zieloną roślinnością. Zmieniła się również pogoda. Pożegnaliśmy piękne bezchmurne niebo rozświetlone mocnym słonkiem. Im wyżej się wzbijaliśmy tym więcej mgły pojawiało się w powietrzu. Zwiewne, delikatne chmurki przeciskały się pomiędzy górskimi szczytami, opadały do dolin, oplatały krzewy herbaty, tworząc piękne widowisko. Przed samą Ellą z nieba zaczął siąpić deszcz. Początkowo drobnymi kroplami, które zwiększały swoją intensywność z każdym kolejnym kilometrem.
Wpatrywaliśmy się w mapę, aby w odpowiednim miejscu wysiąść z autobusu. Przystanek okazał się zwykłą zatoczką przy głównej ulicy. Nie mogliśmy liczyć na kawałek daszku, aby schronić się przed ulewą. Wytaszczyliśmy nasze plecaki na zewnątrz, zarzuciliśmy na ramiona i przebiegliśmy na drugą stronę ulicy do niewielkiej knajpki, która okazała się naszym pierwszym schronieniem. Te kilka minut w deszczu wystarczyło, aby całkiem przemoczyć nasze ubrania. Po takiej ciężkiej podróży należał się nam obiad i gorąca kawka! Rozsiedliśmy się wygodnie na krzesełkach, które nabrały wody od kontaktu z przemoczonymi spodenkami. Kamil przebrał suchą koszulkę, ja wygrzebałam z plecaka ciepłą bluzę. Oczekiwanie na jedzonko wykorzystaliśmy do przeorganizowania naszego ekwipunku. W bagażu wygrzebaliśmy kurtki przeciwdeszczowe, a plecaki zapakowaliśmy w wodoodporne ochraniacze. Wtedy jeszcze nie przeczuwaliśmy, że kurtki staną się naszą codziennością i jedną z najbardziej potrzebnych części wyposażenia.
Pakowanie się przed wyprawą wcale nie jest taką prostą sprawą. Trzeba znaleźć złoty środek pomiędzy zabraniem najbardziej potrzebnych rzeczy, wciąż mając na uwadze, że cały nadmiar ekwipunku będziemy te kilka tygodni dźwigać na własnych ramionach. Kamil do swojego bagażu włożył porządną kurtkę przeciwdeszczową, ja postanowiłam z niej zrezygnować na rzecz workowatej jednorazowej peleryny, która zwiedziła ze mną już kawał świata zazwyczaj na dnie plecaka. Kamil namawiał mnie do zabrania wygodnej kurtki, ale ja uparłam się, że jest za ciężka i zajmuje zbyt dużo miejsca. No i nie wyszło mi to na dobre. Peleryna okazała się okropnie drażniąca! Podwijała się, sprawiając, że woda i tak zalewała mi całe uda, kaptur co chwilę spadał z głowy. Na każdym kroku trzeba było uważać, aby worek o nic się nie zahaczył, co mogłoby się okazać dla niego śmiertelne. Pod peleryną robiło się strasznie gorąco i po każdym spacerze w deszczu i tak byłam zupełnie mokra... Po powrocie do Polski kupiłam kurtkę przeciwdeszczową, jako kolejny niezbędnik podróżnika.
Po chwili kelner przyniósł nam zamówione kottu i rice and curry w kurczakowej wersji. Pikantne dania przyjemnie rozgrzewały zmarznięte ciała. Ogromne porcje były trudne do zjedzenia, nawet mimo naszego pielęgnowanego w autobusie głodu. Całość dopełniła pyszna kawka, o którą na Sri Lance wcale nie jest prosto. Mieszkańcy piją słabą, wręcz lurowatą wersję. Ale można im to wybaczyć, bo herbatę parzą po mistrzowsku!
Po obiadku Kamil ruszył na poszukiwania tuk tuka, który zawiózł by nas do wynajętego apartamentu. Ja zostałam przy stoliku pilnując naszych bagaży. Po chwili Kamil zajechał pod restaurację z kierowcą tuk tuka. Pomógł mi zapakować do środka plecaki, zasunęliśmy specjalny kawałek materiału, który chronił nas od chlapiącego deszczu. Czekało nas pierwsze zwiedzanie miasteczka. Pokonaliśmy całą główną drogę i skręciliśmy w boczną ulicę, która serpentynami prowadziła na wzgórze górujące nad Ellą. Cały pagórek porośnięty był krzewami herbaty.
Nasze nowe lokum znajdowało się na samym szczycie wzgórza. Podziękowaliśmy kierowcy za podwózkę i razem z naszymi plecakami zeszliśmy stromymi schodami do budynku. W środku nikogo nie zastaliśmy. Zawołaliśmy głośno, aby zaznaczyć naszą obecność.
Opadliśmy na kanapę mając nadzieję, że ktoś jednak do nas podejdzie, jednocześnie przeszukując dane bookingu, aby znaleźć numer do właściciela. Portal nie bardzo nam pomógł, ale na stoliku leżała karteczka z luźnym numerem telefonu. Zadzwoniliśmy i po chwili dotarł do nas młody lankijczyk, całkiem spocony i przerażony. Zaczął nam tłumaczyć, że zaszła pomyłka. Booking przyjął rezerwację, mimo że wszystkie pokoje są już wyprzedane. Chłopak przepraszał po każdym zdaniu. Zaproponował nam inny pokój w zamian i poprosił żebyśmy porozmawiali z jego szefem telefonicznie. Wybrał numer, a szef powtórzył to samo co chłopaczek. Uspokoiliśmy go, bo wyglądał jakby zacząć płakać ze stresu i poprosiliśmy żeby nas zaprowadził do drugiego budynku. Lankijczyk zapewnił, że to bardzo blisko i po dżentelmeńsku zabrał ode mnie plecak, który prawie przygniótł go do ziemi. Chłopak nie dał po sobie nic poznać i po rycersku ruszył z nami do drugiego apartamentu. Rzeczywiście okazało się, że to tylko dwie minuty spacerkiem. Pokój był prawie identyczny jak ten który rezerwowaliśmy. Podziękowaliśmy, jeszcze raz zapewniliśmy że wszystko jest w porządku i rzuciliśmy się na łóżko.
Nie zdążyliśmy się przebrać kiedy do drzwi zapukał chłopaczek zarządzający nowym apartamentem. Przywitał nas, pokazał nam broszurki z potrzebnymi turystom informacjami i umówił się z nami na wczesne śniadanko. Na kolejny dzień zaplanowaliśmy wyjazd na Lipton Seat i musieliśmy zdążyć na poranny pociąg. Bardzo miło nam się gawędziło, ale szczerze mówiąc marzył mi się tylko ciepły prysznic i herbatka w łóżku.
Dobrze, że z tym nie zwlekałam, bo chwilę po kąpieli cała Ella została pozbawiona prądu przez rozpętaną burzę. W takiej ulewie nie było sensu wychodzić. Wieczór spędziliśmy pod kołderką z serialem, modląc się o lepszą pogodę kolejnego dnia.
Pakowanie się przed wyprawą wcale nie jest taką prostą sprawą. Trzeba znaleźć złoty środek pomiędzy zabraniem najbardziej potrzebnych rzeczy, wciąż mając na uwadze, że cały nadmiar ekwipunku będziemy te kilka tygodni dźwigać na własnych ramionach. Kamil do swojego bagażu włożył porządną kurtkę przeciwdeszczową, ja postanowiłam z niej zrezygnować na rzecz workowatej jednorazowej peleryny, która zwiedziła ze mną już kawał świata zazwyczaj na dnie plecaka. Kamil namawiał mnie do zabrania wygodnej kurtki, ale ja uparłam się, że jest za ciężka i zajmuje zbyt dużo miejsca. No i nie wyszło mi to na dobre. Peleryna okazała się okropnie drażniąca! Podwijała się, sprawiając, że woda i tak zalewała mi całe uda, kaptur co chwilę spadał z głowy. Na każdym kroku trzeba było uważać, aby worek o nic się nie zahaczył, co mogłoby się okazać dla niego śmiertelne. Pod peleryną robiło się strasznie gorąco i po każdym spacerze w deszczu i tak byłam zupełnie mokra... Po powrocie do Polski kupiłam kurtkę przeciwdeszczową, jako kolejny niezbędnik podróżnika.
Po chwili kelner przyniósł nam zamówione kottu i rice and curry w kurczakowej wersji. Pikantne dania przyjemnie rozgrzewały zmarznięte ciała. Ogromne porcje były trudne do zjedzenia, nawet mimo naszego pielęgnowanego w autobusie głodu. Całość dopełniła pyszna kawka, o którą na Sri Lance wcale nie jest prosto. Mieszkańcy piją słabą, wręcz lurowatą wersję. Ale można im to wybaczyć, bo herbatę parzą po mistrzowsku!
Po obiadku Kamil ruszył na poszukiwania tuk tuka, który zawiózł by nas do wynajętego apartamentu. Ja zostałam przy stoliku pilnując naszych bagaży. Po chwili Kamil zajechał pod restaurację z kierowcą tuk tuka. Pomógł mi zapakować do środka plecaki, zasunęliśmy specjalny kawałek materiału, który chronił nas od chlapiącego deszczu. Czekało nas pierwsze zwiedzanie miasteczka. Pokonaliśmy całą główną drogę i skręciliśmy w boczną ulicę, która serpentynami prowadziła na wzgórze górujące nad Ellą. Cały pagórek porośnięty był krzewami herbaty.
Nasze nowe lokum znajdowało się na samym szczycie wzgórza. Podziękowaliśmy kierowcy za podwózkę i razem z naszymi plecakami zeszliśmy stromymi schodami do budynku. W środku nikogo nie zastaliśmy. Zawołaliśmy głośno, aby zaznaczyć naszą obecność.
Opadliśmy na kanapę mając nadzieję, że ktoś jednak do nas podejdzie, jednocześnie przeszukując dane bookingu, aby znaleźć numer do właściciela. Portal nie bardzo nam pomógł, ale na stoliku leżała karteczka z luźnym numerem telefonu. Zadzwoniliśmy i po chwili dotarł do nas młody lankijczyk, całkiem spocony i przerażony. Zaczął nam tłumaczyć, że zaszła pomyłka. Booking przyjął rezerwację, mimo że wszystkie pokoje są już wyprzedane. Chłopak przepraszał po każdym zdaniu. Zaproponował nam inny pokój w zamian i poprosił żebyśmy porozmawiali z jego szefem telefonicznie. Wybrał numer, a szef powtórzył to samo co chłopaczek. Uspokoiliśmy go, bo wyglądał jakby zacząć płakać ze stresu i poprosiliśmy żeby nas zaprowadził do drugiego budynku. Lankijczyk zapewnił, że to bardzo blisko i po dżentelmeńsku zabrał ode mnie plecak, który prawie przygniótł go do ziemi. Chłopak nie dał po sobie nic poznać i po rycersku ruszył z nami do drugiego apartamentu. Rzeczywiście okazało się, że to tylko dwie minuty spacerkiem. Pokój był prawie identyczny jak ten który rezerwowaliśmy. Podziękowaliśmy, jeszcze raz zapewniliśmy że wszystko jest w porządku i rzuciliśmy się na łóżko.
Nie zdążyliśmy się przebrać kiedy do drzwi zapukał chłopaczek zarządzający nowym apartamentem. Przywitał nas, pokazał nam broszurki z potrzebnymi turystom informacjami i umówił się z nami na wczesne śniadanko. Na kolejny dzień zaplanowaliśmy wyjazd na Lipton Seat i musieliśmy zdążyć na poranny pociąg. Bardzo miło nam się gawędziło, ale szczerze mówiąc marzył mi się tylko ciepły prysznic i herbatka w łóżku.
Dobrze, że z tym nie zwlekałam, bo chwilę po kąpieli cała Ella została pozbawiona prądu przez rozpętaną burzę. W takiej ulewie nie było sensu wychodzić. Wieczór spędziliśmy pod kołderką z serialem, modląc się o lepszą pogodę kolejnego dnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz