listopada 24, 2019

7.5. Lankijska relacja: dzień trzeci - rafa koralowa i Deniyaja





Do Hikkaduwy przyjechaliśmy żeby zaaklimatyzować się do nowego miejsca i zregenerować siły po długiej podróży. Trzeciego dnia naszej wyprawy nadszedł czas na prawdziwą przygodę - wyprawę wgłąb wyspy. Kolejnym miejscem, które planowaliśmy odwiedzić był jeden z ostatnich lasów deszczowych Azji - Sinharaya. Postanowiliśmy jednak przed wyjazdem wykorzystać do końca możliwości, które dawała Hikkaduwa i wybrać się na rafę koralową otaczającą wybrzeże.
Już poprzedniego dnia przygotowaliśmy nasze bagaże, tak aby na samym wierzchu zostawić sprzęt do snorkelingu. Bardzo mili pracownicy naszego hoteliku pozwolili nam przechować plecaki na zapleczu po opuszczeniu pokoju, abyśmy mogli wykorzystać ostatnie chwile w Hikkaduwie.
Po ostatnim śniadaniu u naszych gospodarzy ruszyliśmy na plażę. Uzbrojeni w maski, rurki i płetwy weszliśmy do morza i zanurzyliśmy głowy pod powierzchnię. Pogoda była idealna, słońce prażyło mocno rozświetlając wodę i nadając jej pięknych turkusowych odcieni. Opłynęliśmy najbliższą okolicę, nie obserwując pod wodą nic szczególnie interesującego. A Internetowe przewodniki zapewniały, że już kilka kroków od brzegu można oglądać barwne życie podwodne. Zrezygnowani wyszliśmy na piasek, gdzie od razu zaczepił nas sympatyczny Lankijczyk, tłumacząc że wybraliśmy złe miejsce do snorkelingu. Pokazał nam gdzie znajduje się rafa koralowa. Opowiedział, że najlepszy fragment odnajdziemy pomiędzy wystającymi z wody skałkami z oddali, gdzie rzeczywiście zacumowano kilka łódek i katamaranów.
Wytłumaczył, że lokalne biura podróży organizują snorkelingowe wycieczki na rafę sporymi łódkami, pobierając słone opłaty, a po chwili zaproponował nam alternatywną propozycję wyprawy prywatnym katamaranem za jedyne 3500 rs (75zł)
Po chwili zastanowienia, które sprzedawca wziął prawdopodobnie za chęć targowania się, opuścił cenę do 3000 rs. Zgodziliśmy się i Lankijczyk zaprowadził nas na drugi koniec plaży, gdzie młody chłopak, który nie do końca mówił po angielsku oczekiwał na klientów przy swojej łódce. Łódka bardziej przypominała wysoki kajak. Była bardzo wąska, rozszerzająca się ku dołowi. Do wnętrza można było wsunąć jedynie jedną nogę, a druga zwisała bezwładnie poza burtą. Z jednej strony dla równowagi przymocowano bambusowe rusztowanie, które prawdopodobnie miało zapobiegać wywróceniu się łódki. Chłopaki chwycili specyficzny kajak za dwa końce i podnieśli aby wtaszczyć go do wody. Wrzuciliśmy nasz sprzęt do wnętrza i złapaliśmy za burtę, aby wspomóc kapitana. Już po chwili łódka kołysała się w płytkiej wodzie. Wskoczyliśmy na pokład i usiedliśmy na burcie okrakiem jedną stopą dotykając dna, a drugą chłodząc w morskiej toni.

Kapitan wyjął z dna kajaka bambusowe wiosło. Z przerażeniem patrzyliśmy ile ludzkiego wysiłku wymagało przebicie się przez wysokie fale przy pomocy jedynie kawałku bambusa. Była to praca zupełnie niewspółmierna do wynagrodzenia, które kapitan miał za wyprawę otrzymać. W połowie drogi do skałek z nieba zaczął siąpić deszcz. Dobrze, że udało nam się wypłynąć przed załamaniem pogody. Gdyby rozpadało się jeszcze na plaży pewnie nie zdecydowalibyśmy się na wycieczkę.
Lankijczyk dopłynął do innych zacumowanych łódek i pozwolił nam wskoczyć do wody. 
Założyliśmy maski i płetwy i z lekkim strachem wskoczyliśmy w ciemną toń. Woda była głęboka, ale wystarczyło przepłynąć kawałek dalej, gdzie  rozpoczynał się piękny, podwodny ogród. Naszym oczom ukazały się skałki poprzeplatane koralami, otoczone przez ogromną ilość kolorowych rybek. Cały teren ogrodzony był od otwartego oceanu wystającymi z wody głazami, które rozbijały olbrzymie fale. Dzięki temu tafla była tutaj spokojna i bezpieczna. Przeciskaliśmy się pomiędzy skałkami w poszukiwaniu coraz to nowszych stworzonek. Przypominały nam się poznane na Filipinach gatunki: ryba papuga, kałamarnice, kalmary, meduzy. Udało nam się nawet znaleźć niewielkiego rafowego rekina, którego na wszelki wypadek obserwowaliśmy z większej odległości.
Gdy Kamil zapodział się przy najdalej wysuniętych fragmentach rafy natrafił w wodzie na morskiego żółwia.



Byłam zbyt daleko żeby mnie zawołać, więc Kamil umiejętnie przepływał obok zwierzątka, aby zmienić jego kierunek i doprowadzić go bliżej do mnie. Pływające w morskiej toni żółwie są piękne! Chyba nigdy ten widok nie przestanie mnie zachwycać.




Półtorej godziny pływania pozbawiło nas sił. Byliśmy wyczerpani! Z ulgą wróciliśmy na nasz katamaran i wróciliśmy na brzeg. Po deszczu nie było ani śladu, z delikatnie zachmurzonego nieba uśmiechało się do nas słoneczko.
Wspólnie wytaszczyliśmy łódkę na brzeg. Zapłaciliśmy umówioną kwotę dokładając spory napiwek bezpośrednio dla kapitana w podziwie za ciężką pracę, którą musiał dla nas wykonać.

Nasz hotel połączony był z bazą nurkową i w ogródku ustawiony był prysznic dla klientów. Spłukaliśmy się w nim ze słonej wody, przebraliśmy się w nowe ciuchy i byliśmy gotowi do dalszej drogi.

Zarzuciliśmy plecaki, pożegnaliśmy się z gospodarzami i ruszyliśmy w stronę dworca autobusowego.


Trasa z Hikkaduwy do naszego nowego hoteliku.

Według Internetowych podpowiedzi mieliśmy znaleźć tam bezpośrednie połączenie do Deniyaya - małej wioski, leżącej na skraju lasu deszczowego. Podpytaliśmy kilku mieszkańców, ale wszyscy zgodnie twierdzili, że bezpośredni autobus jednak nie odjeżdża i w pierwszej kolejności musimy udać się do Galle. My zaufaliśmy lokalsom, ale z perspektywy czasu sugeruję pytać o rozkłady jazdy jedynie oficjalnych pracowników. W każdym miejscu, które odwiedziliśmy na terenie dworca znajdowała się obskurna kanciapa, gdzie wśród miliona papierów siedział Lankijczyk, który pięknym angielskim wskazywał nam możliwe opcje, perony, z których autobusy odjeżdżają, kompetentnie tłumaczył nam gdzie musimy się przesiąść. Na początku naszej wyprawy jeszcze nie mieliśmy takiej wiedzy, posłuchaliśmy lokalnych mieszkańców, wychodząc z założenia, że będą najlepiej zorientowani. Gdy nasz autobus ruszył w kierunku Galle, minął nas bezpośredni autokar do Deniyayi - naszego kolejnego celu podróży. No trudno, na przyszłość byliśmy mądrzejsi.

Galle jest popularnym, turystycznym miejscem, dlatego w autobusie zauważyliśmy sporo białych twarzy. Powodowało to, że ten etap podróży był zdecydowanie droższy niż kolejne, mimo, że pokonywaliśmy jedynie 20 km.
Na miejscu również nie znaleźliśmy bezpośredniego połączenia, ale lokalsi zgodnie podpowiedzieli nam, żeby wyruszyć do Akuressy i stamtąd złapać kolejny autobus już do celu. Robiło się coraz później i wszystko wskazywało na to, że w Deniyayi będziemy już sporo po zmroku. Trochę obawiałam się, czy o takiej porze uda nam się złapać tuk tuka do naszego hotelu, który był oddalony jeszcze o kilkanaście kilometrów od ostatniego przystanku. Ale pełni dobrych myśli zajęliśmy miejsca w kolejnym autobusie. 

Widok na pola ryżowe z okna autobusu.


W mojej opinii każdy powinien podczas swojej wyprawy na Sri Lankę powinien spróbować podróży lokalnymi środkami transportu. To idealny sposób, żeby na własnej skórze doświadczyć jak żyje się w kraju ich mieszkańcom.
Zajęliśmy miejsca bezpośrednio pod głośnikiem, dowiadując się, że to zdecydowanie mniej komfortowe jak stanie przez całą drogę. Mieszkańcy wyspy kochają muzykę - najlepiej puszczoną na cały regulator. Początkowo bollywoodzkie hity dodawały podróży klimatu, ale wystarczyła godzina, żeby akompaniament stał się nie do wytrzymania!
Po jakimś czasie uciążliwe stają się również świecące, mrugające i odblaskowe religijne ozdoby, którymi pokład samochodu dekorują kierowca z Panem Biletowym. W zależności od wyznania autokar chronią Budda, Jezus czy hinduistyczne bóstwa. Jeśli pracownicy oddają cześć różnym bogom to w jednym pojeździe współistnieją różne obrazki czy figurki. Tutaj nikogo to nie szokuje, ludzie potrafią żyć ze sobą w zgodzie.
Rzuca się w oczy, że religia jest dla Lankijczyków ważna. Kapłani są wysoko postawieni wśród społeczeństwa, w autobusach mają wydzieloną specjalną przestrzeń, przed niepełnosprawnymi i kobietami w ciąży. Kolejne miejsca można zajmować w myśl zasady "kto pierwszy ten lepszy".

Przemierzanie długich dystansy autobusami bywało wyczerpujące. Na bardziej popularnych trasach całą drogę trzeba było stać, kierowca pędził jak szalony po krętych dróżkach, głowa bolała już po trzeciej wydawałoby się identycznej piosence... Na szczęście wszystkie trudy wynagradzały widoki za oknem: piękne pola ryżowe, przelatujące nad nimi białe żurawie, kąpiące się w błocie wodne bawoły, góry w oddali, bujna dżuglista roślinność, pola herbaty, lankijskie wioski, cudne świątynie. Krajobrazy zmieniały się co chwilę, przynosząc podróżnym niesamowite wrażenia.

Pan Biletowy i dekoracje lankijskich autobusów.

Dotarliśmy do Akkuresy i w biegu zatrzymaliśmy kierowcę odjeżdżającego do Deniyayi. Wpakowaliśmy się do środka, i przypięliśmy nasze plecaki do barierek przy kierowcy. W lankijskich autobusach zrezygnowano z bagażników. Większość pasażerów trzymała swoje pakunki na kolanach, ewentualnie podobnie jak my umieszczali je na specjalnej półeczce przy kierowcy. Szybko upolowaliśmy miejsca siedzące i zachwycaliśmy się widokiem zachodzącego słońca. Widok byłby wspaniały, gdyby nie delikatny niepokój jak po ciemku dotrzemy do wynajętego domku w środku dżungli. Według Internetu Deniyaya miała być maleńką wioską oddaloną od cywilizacji na skraju lasu deszczowego. Obawiałam się, że w ciemnościach nie znajdziemy żadnego kierowcy i ostatnie kilkanaście kilometrów, będziemy musieli pokonać pieszo. Z trasy napisałam do naszego przyszłego gospodarza, że zbliżamy się do niego.  Sam zaproponował, że odbierze nas z Deniyaya swoim tuk tukiem i zaproponował nam na miejscu kolację. Zgodziliśmy się ochoczo, oddychając z ulgą, że jednak uda nam się dotrzeć do celu.

Deniyaya okazała się niewielkim miasteczkiem, tętniącym życiem. W centrum mimo późnej pory otwarte było kilka sklepów, a w pobliżu kręciło się sporo kierowców tuk tuków. Uzgodniliśmy z właścicielem naszego hotelu, że przyjedziemy sami z kimś z miasta, a on  w tym czasie  przygotuje dla nas na miejscu kolację. Zrobiliśmy szybkie zakupy i złapaliśmy kierowcę, który bardzo ucieszył się na ostatni tego dnia kurs. Zapakowaliśmy się z plecakami do tyłu i ruszyliśmy w stronę ostatecznego celu.
Trochę żałowaliśmy, że podróżujemy już po zmroku. W ciągu dnia widoki musiały być niesamowite. Otaczała nas sama natura, żadne światełko cywilizacji nie pomagało dojrzeć w mroku choćby zarysów. Czuliśmy się jakby kierowca wywoził nas na koniec świata. Zwłaszcza gdy skończył się asfalt, a tuk tuk śmiało podjeżdżał do góry mimo błotnistej nawierzchni. Po chwili z przeciwnej strony nadjechała mała ciężarówka, z której wychylił się pulchny młody Lankijczyk i zamienił z  naszym kierowcą kilka niezrozumiałych dla nas zdań. Kierowca powiedział, że jesteśmy na miejscu i kazał nam wysiąść z tuk tuka.
Pulchny chłopak z ciężarówki przedstawił się jako nasz nowy gospodarz i poprosił żebyśmy na niego chwilę poczekali w samochodzie. Zostawiliśmy plecaki na pace i stanęliśmy z jakąś dwójką rosłych mężczyzn, którzy nie mówili po angielsku, oczekując na gospodarza, który pognał drogą w dół zostawiając nas przy ciężarówce. Czułam się trochę nieswojo w środku lasu, w środku nocy, z obcymi mężczyznami, bez zasięgu w telefonie, nie mając pojęcia na co właściwie czekamy. Te dziesięć minut trwały wieczność, ale w końcu w oddali zobaczyliśmy światełka kolejnego tuk tuka. Okazało się że pasażerami są turyści z Holandii, którzy wynajęli pokój w tym samym hotelu i gospodarz chciał nas zgarnąć za jednym zamachem swoją ciężarówką. Dalsza droga okazała się zbyt stroma i błotnista dla tuk tuka. Najgorszy fragment musieliśmy pokonać pieszo, aby nie obciążać nadmiernie ciężarówki. Następnie w czwórkę wpakowaliśmy się na pakę pickupa i chwyciliśmy się siedzeń, uważając na głowę, która spotykała się boleśnie z sufitem na każdym wyboju. Dwójka mężczyzn, która razem z nami oczekiwała na przyjazd gospodarza w ciemnym lesie stanęła z tyłu na pace, przytrzymując się dachu i wyskoczyła przy jednym z mijanych domków. Chłopaki potrzebowały po prostu podwózki do domu. Nocna jazda miała swój urok, ale nie mogłam się doczekać powrotu, aby w świetle dziennym zobaczyć naszą trasę.

Dotarliśmy do hoteliku - małych drewnianych domków, wybudowanych w środku dżungli na końcu świata. Cały obiekt prezentował się wspaniale. Wszystko wykonane było z naturalnych materiałów, otoczone nietkniętą naturą. Do domków zaglądały rozwijające się liany, gałązki drzew, po terenie niezorientowane w granicach swoich posiadłości przechadzały się dzikie zwierzęta. Miejsce jest zdecydowanie warte odwiedzenia. Tutaj odnośnik do ich oferty na bookingu.
Gospodarz zaprosił nas do jadalni, gdzie czekała na nas świeżo przygotowana kolacja - rice and curry
pełne różnych warzyw i dodatków. Smakowało jak nigdy po takiej długiej i męczącej podróży.
Widać było, że właściciel wkłada w rozwój tego miejsca całe serce. Po posiłku przysiadł się do nas na chwilę, żeby porozmawiać. Zaproponował nam pomoc w wynajęciu przewodnika na spacer po lesie. Podziękowaliśmy za dodatkową usługę (jak się potem okazało sporo droższą), ponieważ jeszcze w Polsce umówiłam się na wycieczkę z polecanym na polskich forach przewodnikiem Sagarą. Gdyby ktoś miał ochotę na spacer w jego towarzystwie to tutaj są na niego namiary :)

Zaprowadzono nas do naszego domku. Był piękny. Cały obiekt zrobił na nas olbrzymie wrażenie. Właściciel zadbał o każdy szczegół. Domki zbudowane z surowego drewna, prosto urządzone z maleńkim balkonem, na którym w towarzystwie natury zaglądającej przez balustradę można było napić się lankijskiej herbatki. Pyszne jedzenie, bardzo pomocni właściciele. Naprawdę perełka!
Przygotowaliśmy sprzęt na jutrzejszy trekking i zasnęliśmy jak zabici po intensywnym dniu.

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

Rejs katamaranem na rafę koralową u wybrzeży Hikkaduwy - 3500 rs (ok.75zł) za dwie osoby. Na miejscu mieliśmy 1,5h na snorkeling.

Nasz nocleg w Deniyaya: "Sinharaya - forest gate". Tutaj odnośnik do ich oferty na bookingu.

Przewodnik po  lesie deszczowym: Sagara

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger