listopada 25, 2019

7.6 Lankijska relacja: dzień czwarty - Sinharaja



Kolejny dzień zaczęliśmy bardzo wcześnie. Czekał nas dzień pełen wrażeń. Zaplanowaliśmy wycieczkę wgłąb lasu deszczowego.
Jeszcze przed opuszczeniem Europy wiedziałam, że podczas naszej wyprawy nie możemy odpuścić sobie spaceru po jednym z ostatnich zachowanych na świecie lasów deszczowych. Opowieści innych podróżników bardzo mnie kusiły. Jest to jeden z mniej popularnych parków narodowych, który jeszcze nie przyciąga tłumu turystów, dzięki czemu nie traci swojej autentyczności. Sinharaya, ze względu na swój unikalny klimat i ekosystem została wpisana na listę UNESCO. Możemy tu spotkać mnóstwo gatunków, których nazwy często nie mają swoich angielskich odpowiedników, ponieważ nigdzie poza Sri Lanką ich nie spotkamy. Ekscytował mnie też spacer pomiędzy gęstymi, dżunglistymi zaroślami w tropikalnym, wilgotnym klimacie. Ale przede wszystkim bardzo chciałam stanąć w miejscu, którego nigdy nie zniszczył swoją działalnością człowiek. Bo właśnie tym różni się dżungla od lasu deszczowego. Dżungla powstała po ścięciu lasu. Odradzająca się, silna natura wypełniła pustkę po destrukcji ludzi, ale ekosystem zmieniał się na zawsze, już nigdy nie przybierał pierwotnego kształtu.
W dzisiejszym świecie ciężko już znaleźć miejsca, których nie wykorzystał do swoich celów człowiek. Dlatego bardzo doceniam, gdy uda nam się takie perełki odkryć.

Cały niezbędny na wycieczkę ekwipunek spakowaliśmy w dniu poprzednim, więc bezpośrednio po śniadaniu mogliśmy wyruszyć w drogę. Zeszliśmy do jadalni, gdzie mimo wczesnej pory czekali na nas pracowici chłopcy, którzy od razu zaczęli się uwijać w kuchni. Po chwili delektowaliśmy się pyszną kawą, oczekując na smażące się omlety. Mieliśmy szczęście, trafiliśmy na pierwszy dzień bez deszczu. Na bezchmurnym niebie pojawiło się dawno nieobecne słoneczko. Spacer podczas opadów nie byłby tak przyjemny.
Pochłonęliśmy przygotowane dla nas tosty, jajka z warzywami i świeże owoce w mgnieniu oka. Potrzebowaliśmy energii na całodzienne wędrówki.
Zarzuciliśmy plecaki i po szybkim spojrzeniu na mapę wyszliśmy z ośrodka betonowymi schodkami zlokalizowanymi za jadalnią. Minęliśmy po drodze olbrzymią pajęczynę wraz z lokatorem wielkości pięści. Zrobiliśmy nowemu koledze zdjęcie z odpowiedniej odległości, nie mając pewności co jego pokojowego nastawienia.


Po pięciu minutach marszu dotarliśmy do baneru, który poinformował nas, że wkraczamy na teren parku narodowego Sinharaya. Przeskoczyliśmy przez jeziorko, które wylało się na ścieżkę przez porę deszczową oraz ostatnie ulewy i usiedliśmy na ławeczce oczekując na naszego przewodnika - Sagarę, z którym umówiłam się jeszcze w Polsce. Pierwsze chwile minęły szybko na obserwacji turystów przygotowujących się do wyprawy. Zakładali na stopy specjalne wysokie skarpety ze ściągaczami pod kolanami, które miały ochronić właścicieli przed tropikalnymi pijawkami. Jednak po piętnastu minutach zaczęliśmy się niepokoić. Przez moją głowę zdążyło przelecieć tysiące myśli. Martwiłam się, że umówiliśmy się z naszym przewodnikiem przy innym wejściu, że pomyliliśmy godziny, a nawet, że zostaliśmy wystawieni do wiatru. Telefon nie chciał złapać nawet kreski zasięgu, więc porozumienie się z naszym towarzyszem było niemożliwe. Na szczęście zanim zdążyłam całkiem spanikować chłopak pojawił się na horyzoncie. Sagara przedstawił się i poprosił żebyśmy podeszli bliżej jeziorka, które pojawiło się na ścieżce po porze deszczowej. Opowiedział nam, że przed wyprawą musimy zabezpieczyć nasze nogi przed pijawkami. Sięgnął do plecaka. Przygotowałam się do zrzucenia butów, żeby naciągnąć na nogi długie ochraniacze, jak poprzedni turyści, ale Sagara wyjął ze środka worek z solą. Pokazał nam, żeby nogawki spodni wsunąć do skarpetek, a następnie pomieszał sól z wodą i powstałą papką zaczął nasmarowywać nasze obuwie. Nie tego spodziewałam się pod hasłem "ochrona przed pijawkami", którą chłopak wliczył w cenę wycieczki. Tropikalne pijawki różnią się od tych powszechnie spotykanych w Polsce. W przeciwieństwie do dobrze nam znanych europejskich gatunków lankijskie żyjątka są znacznie mniejsze, z łatwością poruszają się po lądzie, niepostrzeżenie wślizgując się pod ubranie i przyczepiając się do skóry. Pijawki były dosłownie wszędzie. Wystarczyło stanąć na moment w jednym miejscu a spryciarze znajdowały drogę i pięły się powoli po bucie. Na szczęście mieszanka zastosowana przez Sagarę skutecznie je odstraszała, sól stanowiła barierę nie do pokonania.
Tropikalne krwiożercze pijawki.

Mogliśmy ruszać. Zapłaciliśmy bilety wstępu do parku i leśną ścieżką ruszyliśmy wgłąb dżungli. Chłopak szedł przodem zatrzymując się co kilka kroków i pokazując nam coraz to nowsze rośliny, owady, jaszczurki czy inne żyjątka. Z pasją przekazywał nam różne ciekawostki. Dzięki jego opowieściom droga mijała przyjemnie i nie mieliśmy czasu na odczuwanie zmęczenia. Sagara wymieniał się z innymi napotkanymi w lesie przewodnikami informacjami gdzie wcześniejsze grupy napotkały ciekawe okazy i prowadził nas po ich śladach. W taki sposób spotkaliśmy intensywnie zieloną żmiję, wygrzewającą się obok strumyka, zaledwie kilka kroków od ścieżki, czy pięknie zmieniającego kolory kameleona, który wdrapał się wysoko, aby uniknąć nadmiaru spojrzeń. 



W gęstej plątaninie tropikalnych roślin bardzo łatwo było przegapić różne żyjątka. Z podziwem obserwowałam naszego przewodnika, który podczas spaceru wskazywał nam pomiędzy gałązkami kolejnego gada, czy płaza. Samodzielny wypad mijałby się z celem. Bez doświadczenia nie dalibyśmy rady dojrzeć nic pomiędzy gęstą roślinnością.
Idealnie wydeptaną ścieżką pieliśmy się do góry. Przewodnik zaprowadził nas do centrum edukacyjnego, które znajdowało się przy innym wejściu do parku. Obejrzeliśmy wielkie mapy, na których zaznaczono ważne szlaki turystyczne, wodospady, szczyty czy rzeki. Poczytaliśmy informacje o żyjących w lasach roślinach i zwierzętach. Sagara poczęstował nas domowymi, pikantnymi samosami - charakterystycznymi dla Sri Lanki przekąskami - trójkątnymi pierożkami nadzianymi warzywami, smażonymi na głębokim tłuszczu. Te przygotowane przez jego mamę smakowały przepysznie, ale każdy kęs musiałam popić kilkoma porządnymi łykami wody. Ostro!


Betel - popularna w Azji Południowo-Wschodniej alternatywa papierosów. Jest czwartą co do popularności używką na świecie. Składa się na nią nasiona palmy areki (betelowej), mleko wapienne, a wszystko zawija się w liście pieprzu żuwnego. Na Sri Lance do środka dorzucają również tytoń.


Wzmocnieni mogliśmy ruszyć dalej. Wróciliśmy na główną ścieżkę i po krótkim spacerze dotarliśmy do brzegu rzeki. Przeskoczyliśmy na drugą stronę po śliskich kamieniach, uważając aby but nie ześlizgnął się z mokrej skały. Naszym oczom ukazał się cel wędrówki - sporych rozmiarów wodospad w samym środku dżungli. Woda spływała z kamiennego progu i rozlewała się u podnóża, tworząc klimatyczne jeziorko. Woda wydawała się bardzo głęboka. Przewodnik zarządził dłuższą przerwę, dając nam czas na kąpiele w naturalnym zbiorniku wodnym. Kamil szybko zrzucił z siebie ubrania i w samych kąpielówkach ruszył do jeziorka. Ja zostałam z tyłu, niechętnie zdejmując z siebie warstwy ubrań. Zamoczyłam w wodzie końcówkę stopy, aby sprawdzić temperaturę i poślizgnęłam się na obrośniętym glonami brzegu. Wpadłam do wody po szyję razem z trzymanym w dłoni telefonem, którym chciałam uwiecznić Kamilowe kąpiele. Telefon zaliczył prysznic po raz kolejny w przeciągu kilku dni. Z trudem i pomocą przewodnika udało mi się z dziury wydostać. Dno było bardzo śliskie, wypełnione gałęziami i innymi nierównościami. Miałam szczęście, że noga nie wklinowała się pomiędzy przeszkody i wyszła cało z tej przygody. Rozłożyłam smartfon na czynniki pierwsze, wytarłam ręcznikiem każdy element i schowałam do plecaka, mając nadzieję, że telefon przeżyje pomimo mojej głupoty. Zdjęłam spodnie i koszulkę i powiesiłam na nagrzanym kamieniu, aby wyschła i ostrożnie podeszłam na brzeg jeziora, tym razem uważnie stawiając każdy krok. Kamil miał dla siebie cały zbiornik. Podpływał pod sam wodospad, ale w tym miejscu nurt był zbyt silny i spychał go ponownie w moją stronę. Położony na plecach Kamil dryfował na powierzchni, ale chłód wody szybko przegonił go na suchy brzeg.


Wyschnęliśmy razem w słoneczku, dokończyliśmy wszystkie słodkie przekąski i ruszyliśmy w drogę powrotną. W międzyczasie przy wodospadzie pojawiło się sporo innych turystów, miejsce straciło mnóstwo ze swojego uroku, więc postanowiliśmy wyruszyć z powrotem. Za zakrętem, gdy straciliśmy z oczu pozostałych odwiedzających Kamil zapytał przewodnika, czy możemy w tym miejscu wystartować dronem. Chłopakowi zaświeciły się oczy z przejęcia, ewidentnie sam miał ochotę obejrzeć krajobraz z lotu ptaka, ignorując zakazy wprowadzone przez rząd Sri Lanki po zamachach. Rwąca rzeka przepływająca przez środek dżungli robiła wrażenie. Pokrążyliśmy po okolicy, ale nasz Maniek wzbudzał zbyt duże zainteresowanie, więc po krótkim locie ponownie wylądował w plecaku.
Krótszą trasą wróciliśmy do punktu wyjścia, na brzeg lasu deszczowego, gdzie po raz pierwszy spotkaliśmy Sagarę. Podziękowaliśmy za wycieczkę, zrobiliśmy sobie wspólne, pamiątkowe zdjęcie i rozeszliśmy się w swoje strony.
Wróciliśmy do naszego hoteliku i od razu zasiedliśmy w jadalni. Brzuchy domagały się głośno obiadu i coraz trudneij było nam je ignorować. Zamówiliśmy rice and curry, które wczoraj smakowało tak cudownie i zimne piwko. Doceniliśmy bardzo tę przyjemność!
Poprzedniego dnia właściciel opowiedział nam, że alkohol jest u niego trudno dostępny. Aby legalnie sprzedawać napoje z procentami na Sri Lance trzeba uzyskać od rządu specjalne pozwolenie. Proces ten jest niezwykle kosztowny i większości lokali zwyczajnie na to nie stać. Dlatego mniejsze restauracje i hotele sprzedają alkohol nielegalnie, piwo czy drinki ukrywając na rachunku pod innymi, niewinnie brzmiącymi nazwami. Samo pozwolenie to nie jedyny problem. Najbliższy sklep alkoholowy znajdował się 25 km od obiektu, więc zaopatrzenie to dla właściciela spora wyprawa.

Po obiadku Kamila ogarnęła błoga senność, wrócił do pokoju, aby odpocząć po wczesnej pobudce i męczącej wycieczce. Ja natomiast zyskałam mnóstwo energii i ani trochę nie miałam ochoty reszty dnia przeleniuchować w łóżku. Wskoczyłam w strój kąpielowy i ruszyłam nad basen, gdzie w chłodnej wodzie można było pogapić się na dżunglę otaczającą hotelik. Wytrzymałam tak krótką chwilę, po czym wróciłam wyciągnąć Kamila na drzemkę na świeżym powietrzu przy basenie, żeby ktoś dotrzymał mi towarzystwa. Dopiero wieczorem wróciliśmy na jadalnię i zajęliśmy nasz ulubiony stolik. Gdy tylko usiedliśmy zaczepiła nas siedząca obok parka, pytając w naszym ojczystym języku czy przyjechaliśmy z Polski. Zdziwiliśmy się jak udało im się to tak prosto odgadnąć. W końcu w tym krótkim czasie nie odzywaliśmy się ani słowem, czyżby zdradził nas wygląd? Dziewczyna widząc nasze miny pospieszyła z wyjaśnieniami. Opowiedziała, że podczas spaceru po okolicy spotkali lokalnego przewodnika, który zaoferował im swoje usługi podczas wyprawy do lasu. Ponieważ byli nieufni zaproponował, żeby zapytali poprzednich klientów o wrażenia z wyprawy. Opisał im parkę z Polski, która mieszka w tym samym hotelu, z którą rano przemierzał las. Nasz wygląd musiał się zgadzać z opisem Sagary, bo nowi znajomi poznali nas po pierwszym spojrzeniu. Zachwaliliśmy usługi naszego przewodnika, poleciliśmy wyprawę w jego towarzystwie, radząc zrezygnować z przewodników oferowanych przez hotel, który pobiera całkiem sporą prowizję.
Zjedliśmy razem z nowo poznanymi znajomymi kolację, wypiliśmy piwko. Bardzo przyjemnie nam się rozmawiało, wymieniało nawzajem swoimi podróżniczymi historiami. Jeśli kiedykolwiek to przeczytacie to pozdrawiamy! Bardzo miło wspominamy wieczór w basenie i nasze nocne rozmowy o dalekich krajach i dzikich przygodach w Waszym towarzystwie. Do kolejnego spotkania!

Nasz ośrodek z lotu ptaka. Domki na skraju dżungli.



INFORMACJE PRAKTYCZNE:

Oficjalna strona internetowa lasu.

Aby odwiedzić Park Narodowy - Sinharaja należy zarezerwować sobie trochę czasu. Jest kilka możliwości zwiedzania lasu, ja jednak skupię się na  tej wybranej i przetestowanej przez nas. Do lasu deszczowego warto wybrać się z samego rana. Dlatego najwygodniej zarezerwować sobie nocleg w pobliżu wejścia do Rezerwatu. Wynajmując kierowcę z samochodem istnieje też możliwość zorganizowania jednodniowego wypadu bezpośrednio z wybrzeża, ale wyprawa taka wydaje się być niezwykle wyczerpująca. Jeśli podróżujemy środkami komunikacji publicznej opcja taka jest niemożliwa.
Na nocleg polecamy niewielką miejscowość Deniyayę, w której znajdziemy mnóstwo ofert pensjonatów czy hoteli, gdzie z łatwością uzyskamy pomoc przy organizowaniu wycieczki. My spaliśmy w Sinharaja Forest Gate, które serdecznie polecamy! Więcej informacji tutaj!
Podczas spaceru obowiązkowo musimy skorzystać z pomocy specjalnie wyszkolonego przewodnika. Aby oprowadzać turystów po Parku młodzi chłopcy muszą zdać państwowy egzamin, który da im odpowiednie uprawnienia i umiejętności. Są to zazwyczaj mieszkańcy okolicznych wiosek, które w lesie spędziły większość swojego dzieciństwa i pobliskie tereny znają jak własną kieszeń. Z naszym przewodnikiem umówiłam się jeszcze w Polsce, dzięki czemu zaoszczędziliśmy sporo pieniędzy, ale każdy hotel chętnie pośredniczy w takich sprawach, pobierając oczywiście całkiem spory procent.
Z nami na wycieczkę udał się Sagara- bardzo sympatyczny, młody chłopak, do którego namiary znalazłam na jednej z fb grup, zrzeszających fanów Cejlonu. Byliśmy bardzo zadowoleni z usługi, miło spędziliśmy czas, dowiedzieliśmy się mnóstwo ciekawostek, swobodnie mogliśmy zadawać pytania.

Oto namiary na chłopaka: Facebook Sagara Jayasingha. + 94 713 000 719
sagararainforest@gmail.com

Jak już wcześniej wspomniałam na wycieczkę najlepiej wybrać się z samego rana. Gdy temperatura w ciągu dnia wzrośnie zwierzęta chowają się w cieniu buszu i ciężko je odnaleźć.

Co zabrać?
Wygodne, zabudowane buty. Wysokie skarpety. Długie spodnie. Spray na komary. Krem z filtrem. Wodę i przekąski. Strój kąpielowy. Buty do wody. Ręcznik. Wodoodporne pokrowce na elektronikę.

Wycieczka zajmuje około 5 godzin. Trasa jest niewymagająca, nawet najmłodsi dadzą sobie spokojnie radę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger