listopada 26, 2019

7.7. Lankijska relacja: dzień piąty - Tangalle i Rekawa.





Kolejnego dnia obudziły nas ciepłe promienie słońca wpadające do naszego drewnianego domku. Pogoda zapowiadała się znakomicie. Przeciągnęłam się radośnie i wyskoczyłam z łóżka pełna energii. Kamil przewrócił się na drugi bok wydając z siebie jęk bólu. Oho! Nie brzmiało to dobrze, Kamil zaprezentował swoje obolałe ucho. Takie objawy nie zapowiadały nic przyjemnego. Przeglądnęliśmy jeszcze raz zawartość podróżnej apteczki, upewniając się, że zabrany antybiotyk obejmuje swoim działaniem zapalenie ucha, opatuliliśmy ucho bufką zwiniętą w opaskę i zaaplikowaliśmy środki przeciwbólowe. Mając nadzieję, że to tylko błahe dolegliwości ruszyliśmy na ostatnie śniadanie w dżungli. Przykro było nam rozstawać się z naszym gospodarzem i pracownikami ośrodka. Właściciel osobiście podał nam kawę i przysiadł się, aby posłuchać naszej relacji z wczorajszej wyprawy. Obiecał, że po posiłku podrzuci nas swoim pick upem do najbliższego przystanku autobusowego.
Zajadaliśmy się tostami z sadzonym jajkiem, lankijskimi chopperami, świeżymi owocami, popijając wszystko sokiem z papai i ananasa, gdy na jadalnię wpadła olbrzymia wiewiórka. Wszystko wskazywało na to, że jest tutaj częstym gościem. Pracownicy wynieśli jej od razu porcję bananów, które wcinała ochoczo przycupnąwszy na drewnianej barierce. Sama podzieliłam się swoimi owocami, które najedzone zwierzątko porwało i kilkoma susami zniknęło w gęstej roślinności.
Po śniadanku Kamil wrócił do pokoju, aby dopakować ostatnie przedmioty i wytaszczyć na zewnątrz ciężkie plecaki, a ja zostałam, żeby rozliczyć nasz pobyt. Jeden z pracowników zaprosił mnie do biura, gdzie przechowywał starannie zapisane rachunki za noclegi i zamawiane posiłki. Uregulowałam należność, Kamil w tym czasie zapakował nasze bagaże na pakę ciężarówki. Byliśmy gotowi do drogi. Pożegnaliśmy się z gospodarzem, obiecaliśmy polecać jego hotel po powrocie do domu i wpakowaliśmy się obok naszych bagaży. Młody kierowca ruszył w dół stromą, błotnistą ścieżką. W ciągu dnia droga dostarczała dużo więcej emocji. Poprzednim razem trasę pokonywaliśmy w całkowitej ciemności i ominęło nas sporo pięknych widoków.
Początkowo trasa przebiegała przez wysoki las, w bardzo błotnistym terenie. Samochód podskakiwał na każdej przeszkodzie i trzeba było mocno trzymać się siedzenia, żeby nie uderzać głową o sufit. Po kilku kilometrach wjechaliśmy na asfaltową nawierzchnię. Las ustąpił wysokim trawom, które zasłaniały widoki. Na szczęście po chwili naszym oczom ukazały się niesamowite pola herbaty, pola ryżowe uprawiane przez zapracowanych lankijczyków. Gdy przejeżdżaliśmy obok, odrywali się od swoich obowiązków i machali do nas przyjaźnie. Nad głowami krążyły białe żurawie, w wodzie brodziły wodne bawoły. Sielankowy widok azjatyckiej wsi.

Podróż na pace.


Dopiero po kilku kilometrach dotarliśmy do pierwszych zabudowań. Kierowca zatrzymał się na niewielkim placyku i wskazał nam miejsce skąd niebawem ruszy autobus. Podziękowaliśmy za podwózkę i usiedliśmy z naszymi tobołkami na chodniku. Chłopak miał rację. Rzeczywiście po chwili we wskazane przez niego miejsce nadjechał autobus do Deniyayi, z której planowaliśmy złapać kolejny – już na wybrzeże. Planowaliśmy kilka dni spędzić nad morzem. Mieliśmy nadzieję, że ten czas odpoczynku, bez napiętego grafiku zwiedzania oraz przyjaźniejszy klimat pozwoli Kamilowi szybciej wrócić do zdrowia.


Wsiedliśmy do środka i zajęliśmy wolne miejsca. Tym razem lepiej przygotowałam się na podróż.
Podczas naszej pierwszej wyprawy środkami transportu publicznego dla wygody ubrana byłam w krótkie spodenki i bluzkę na ramiączkach. Lankijską wyprawę zaczęliśmy w Hikkaduwie. Na wybrzeżu, w turystycznej miejscowości nie wyróżniałam się z tłumu ubrana w taki sposób. Turystki, ale też lokalne dziewczyny często odsłaniały ramiona i kolana, podążając za zachodnią modą. Jednak im bardziej oddalaliśmy się od turystycznych rejonów wyspy, tym kobiety ubierały się skromniej. Mało która odsłaniała ramiona, nie mówiąc już o kolanach. Nie widzieliśmy żadnej dziewczyny w spodniach. Zazwyczaj nosiły proste sukienki lub spódnice po kostki.
W swoim odważnym stroju bardzo wyróżniałam się z tłumu i budziłam sporo emocji. W trakcie podróży czułam na sobie męskie spojrzenia - młode pełne niezdrowego zachwytu, a starsze pełne dezaprobaty i niezrozumienia. Zdarzyło się nawet że starszy mężczyzna obok którego usiadłam wstał ze swojego miejsca i przeszedł na drugą stronę autobusu. A inny młody chłopak opadał na moje ramię i niby przypadkiem je całował. Gdy próby postraszenia go Kamilem stojącym obok nie poskutkowały zmuszona byłam się przesiąść.

Nauczona doświadczeniem na kolejną podróż ubrałam swoją sukienkę do ziemi, a ramiona okryłam chustą. I od razu wyprawa stała się dużo przyjemniejsza. Mieszkańcy byli zdecydowani milsi, chętniej nawiązywali kontakt, nikt się we mnie uporczywie nie wpatrywał. No może mniej uporczywie, bo w mniej turystycznych regionach byliśmy traktowani jak atrakcja turystyczna.

Droga dłużyła nam się okrutnie. Było bardzo gorąco, a ze względu na bolące ucho Kamila ograniczaliśmy otwieranie szyb, aby dodatkowo go nie przewiać. Na szczęście widoki sporo nam wynagradzały. Na kolejnych przystankach do autobusu wpakowywali się sprzedawcy przekąsek, napoi, gazet i innych umilaczy podróży. Kupiliśmy prażone orzeszki i kilka smażonych w głębokim tłuszczu ciastek z krewetką.
W trakcie trasy mieliśmy kilka przesiadek, ale dzięki pomocy mieszkańców z łatwością znajdowaliśmy odpowiedni autobus.

Zielona Sri Lanka


Przed wyjazdem stresowałam się kwestią transportu publicznego. W Internecie ciężko było znaleźć odpowiednie połączenia, godziny odjazdów, a jeśli już dorwałam strzęp informacji to nie wiedziałam czy dane są aktualne. Na miejscu okazało się, że moje wcześniejsze poszukiwania nie był potrzebne.
Sieć komunikacji jest na Sri Lance bardzo dobrze rozbudowana, z łatwością można się dostać w każde miejsce wyspy. Nigdy nie czekaliśmy na autobus dłużej jak 20 minut.
Jedyne co warto zrobić przed wyjazdem to wgrać do telefonu mapę Sri Lanki, aby móc na dworcu znaleźć nazwy większych miast i ocenić, który autobus może jechać w naszym kierunku.

Nasza trasa wyglądała następująco: z Deniyaya złapaliśmy autobus do Matary - sporego miasta na samym wybrzeżu, stamtąd kolejnym autokarem dojechaliśmy do Tangalle. Hotel zarezerwowaliśmy w małej wiosce oddalonej od Tangalle o około 15 km – Rekawie.



Mieliśmy w planach znaleźć w turystycznej Tangalle wypożyczalnię skuterów i do naszego ostatecznego celu dojechać własnym środkiem transportu. Zarzuciliśmy ciężkie plecaki na plecy i wygramoliliśmy się z samochodu. Od razu otoczył nas tłumek przyjacielskich Lankijczyków, oferujących nocleg, obiad w ich restauracji, podwózkę tuk tukiem. Odpowiedzieliśmy, że potrzebujemy jedynie wypożyczyć skuter. Został przy nas tylko jeden młody chłopak, który wytłumaczył nam jak dojść do wypożyczalni jego brata, ale po chwili zadzwonił po niego, żeby dowiózł nam pojazd na dworzec. Zadowoleni, że tak sprawnie udało nam się załatwić jednoślad schowaliśmy się w kawałku cienia, gdzie czas oczekiwania płynął przyjemniej. Chłopak przyjechał na skuterze i poprosił o zostawienie paszportu w zastaw. Nie zgodziliśmy się proponując w zamian dowód albo zdjęcie paszportu. Na to z kolei nie chciał przystać właściciel wypożyczalni. Zrezygnowaliśmy więc z jego usług i ruszyliśmy wgłąb miasteczka na poszukiwania innego pojazdu. Zajrzeliśmy do kilku wypożyczalni i hosteli, ale wszędzie wymagano pozostawienia paszportu. Zrezygnowani napisaliśmy naszej nowej gospodyni, że jesteśmy już w Tangalle, niedługo będziemy na miejscu i zapytaliśmy się, czy mogłaby dla nas zorganizować skuter. Odpisała, że czeka na nas i oczywiście skuter nie jest żadnym problemem.
Wróciliśmy na dworzec i zapytaliśmy kierowcę tuk tuka o podwózkę do Rekawa. Zaproponował przejazd za 7000 rs (150 zł), więc z oszczędności odnaleźliśmy alternatywę - czerwony autobus, który za grosze miał nas podrzucić do wioski. Do celu dojechaliśmy okrężną drogą, zatrzymując się praktycznie na każdym przystanku, ale udało nam się zaoszczędzić mnóstwo pieniążków. Kierowca wysadził nas przy głównej drodze. Nawigacja pokazywała, że do hotelu zostało nam jedynie 4 km marszu. W pobliżu nie znaleźliśmy żadnego tuk tuka, więc z braku innej możliwości zarzuciliśmy ciężkie plecaki na barki i ruszyliśmy wąską ulicą. W pełnym słońcu, po ciężkiej podróży wysiłek wydawał się nam ekstremalny i nawet cudowne widoki pól ryżowych, wodnych bawołów chłodzących się w błotnistych sadzawkach czy białych żurawi przelatujących nad głowami nie potrafiło osłodzić nam drogi.



Podwózkę udało nam się znaleźć dopiero po kilometrze wyczerpującego marszu. Tuk tuka potraktowaliśmy jak zbawienie, nie pytając nawet o cenę za przejazd poprosiliśmy żeby kierowca zabrał nas do naszego nowego hotelu.
Ruszyliśmy najpierw asfaltową drogą, która po krótkiej chwili ustąpiła gruntowej dość wygodnej ścieżce. Odchodziło od niej mnóstwo bocznic oznaczonych drogowskazami z nazwami pensjonatów i hoteli. Z uwagą wypatrywaliśmy napisu "Turtle View Resort". Kierowca zawiózł nas pod same drzwi. Minęliśmy betonowy płot odgraniczający teren ośrodka z olbrzymim rysunkiem żółwia i wjechaliśmy do pięknie urządzonego ogrodu. Przez środek biegła wysypana kamyczkami ścieżka, od której odchodziły węższe dróżki do małych domków przeznaczonych dla gości. Od razu podeszła do nas przemiła właściciela - Muthuu.
Gdy wysiadałam z tuk tuka zaczepiłam klapkiem i wyrwałam z niego paseczki na palce. Na szczęście zawsze zabieramy ze sobą zipki, silvertape i sznurek, co wystarcza do 99% prowizorycznych napraw w trakcie podróży. 
Właścicielka pokazała nam nasz domek, opowiedziała o atrakcjach w pobliżu, wskazała skrót na najbliższą plażę. Opowiedziała, gdzie bezpiecznie możemy się kąpać i zaproponowała, że przygotuje dla nas kolację. Zgodziliśmy się ochoczo, bardzo głodni po całodziennej podróży. Nie mogliśmy zdecydować się na nic konkretnego, zapewniliśmy Muthuu, że jesteśmy wszytskożerni i może przygotować na co tylko ma ochotę. Zostawiliśmy nasze bagaże w domku i postanowiliśmy wybrać się obejrzeć zachód słońca na plaży. Ścieżka, którą wskazała nam Muthuu przechodziła przez kilka prywatnych parceli, oddzielonych od siebie prowizorycznym płotem i otwartymi bramkami. Tereny były prawdopodobnie przygotowane pod budowę pensjonatów dla turystów, ale obecnie jedynymi lokatorami były dzikie pawie umykające na dźwięk ludzkich kroków.
Spacer zajął nam 5 minut, a spowalniał nas mój zepsuty klapek. Ścieżka doprowadziła nas prosto do pięknej piaszczystej zatoczki. Wystające z wody skałki stanowiły idealną ochronę od fal, stwarzając naturalny basen idealny do kąpieli.
Trafiliśmy na plażę w ostatnim momencie. Na niebie rozpoczynał się już cudowny spektakl, słońce chyliło się ku zachodowi. Zakochaliśmy się w nowym widoku i straciliśmy poczucie czasu. Drogę powrotną musieliśmy już pokonać w całkowitej ciemności, co okazało się nieprzyjemnym doświadczeniem. Piękne pawie krzyczące na nas przyjaźnie gdy szliśmy w stronę plaży zamieniły się teraz w przerażające czarne cienie, niknące w całkowitym mroku. Z każdej strony otaczały nas straszne, dzikie odgłosy. Motywacja jest jednak najważniejsza i drogę powrotną pokonaliśmy w dwie minuty, żeby jak najszybciej znaleźć się na bezpiecznym obszarze naszego ośrodka.

Od razu ruszyliśmy w stronę restauracji, gdzie w kuchni uwijała się już Muthuu ze swoim synkiem. Rozsiedliśmy się przy jednym ze stolików i próbowaliśmy odgadnąć jakie smakowite zapachy dochodzą do naszych nosów. Muthuu stworzyła dla nas prawdziwe dzieło sztuki: piękną, pieczoną rybę w sosie pomidorowym z chilli z dodatkiem różnych warzyw w lankijskim wydaniu. Posiłek był wyśmienity.




Udało nam się w trakcie porozmawiać z naszą gospodynią, która opowiedziała nam, że pensjonat prowadzi razem z mężem i bratem. Mąż dopiero wrócił z Singapuru, gdzie pracował, aby odłożyć trochę pieniędzy na rozpoczęcie własnego biznesu w ojczyźnie. Dotychczas udało im się wybudować trzy domki dla gości oraz część restauracyjną. W planach mieli znacznie więcej, ale mąż wrócił do kraju wcześniej do synka i żony, oczekującej na kolejne dziecko. Nie chciał zostawiać wybranki bez pomocy w tak trudnym dla niej czasie.
Cała rodzinka jest niezwykle ciepła, bardzo optymistycznie nastawiona do życia. Widać, że w rozwój swojego resortu wkładają całe serce. Dbają o każdy szczegół, bardzo starali się umilić nam nasz pobyt. Bardzo się w tym krótkim czasie polubiłyśmy i głównie ze względu na klimat który tworzy w swoim ośrodku polecamy się u niej zatrzymać! Tutaj link do ich strony na bookingu!

Po kolacji wróciliśmy do naszego domku. Kamilowe ucho coraz bardziej dawało się we znaki. Nafaszerowany lekami przeciwbólowymi położył się spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger