listopada 22, 2019

7.3. Lankijska relacja: dzień pierwszy - Hikkaduwa.





        Po studiach, gdy zaczęłam pracę na etacie coraz gorzej było wygospodarować trochę czasu na kolejne podróże. Gdy tylko okazało się, że mam możliwość zrobienia sobie miesięcznej przerwy pomiędzy kolejnymi etapami mojej kariery od razu to wykorzystaliśmy! Zaczęliśmy odkładać pieniądze na kolejną podróż i przeszukiwać Internety, aby znaleźć idealny kierunek. Po ostatniej wyprawie trwała w nas fascynacja Azją Południowo-Wschodnią. Tamte rejony kusiły nas najbardziej. Jednak przełom listopada i grudnia, czyli jedyny termin, który mogliśmy wykorzystać na taki długi urlop wykluczał większość z naszych wymarzonych krajów ze względu na sam środek pory monsunowej. Odkrywanie nowej kultury, zwiedzanie cudów natury, czy po prostu wakacyjne leniuchowanie wydawało nam się dużo atrakcyjniejsze w towarzystwie gorących promieni słonecznych. Po wielu wieczorach spędzonych na podróżniczych forach, przy internetowych przewodnikach w końcu się zdecydowaliśmy. Wybór padł na Sri Lankę! Pomógł nam też nasz polski przewoźnik LOT, który otworzył bezpośrednie połączenie ze stolicy, znacznie skracając czas podróży na wyspę.

Przygotowania jak zawsze zaczęłam z dużym wyprzedzeniem. Bardzo lubię ten etap podróży. Wszystkie wieczory spędzałam nad komputerem, zaczytana w relacjach turystów, którzy swoją przygodę już zakończyli. Stworzyłam mapę i skrupulatnie zaznaczałam na niej miejsca, które z jakiegoś powodu mnie zainteresowały. Z każdym dniem odkrywałam kolejne destynacje, utrudniając sobie wybór, które z atrakcji koniecznie muszę przeżyć, a które mogę sobie odpuścić. Końcówkę planu szlifowaliśmy już wspólnie z Kamilem. Pierwszy raz postanowiliśmy też nie rezerwować noclegów z wyprzedzeniem, pozwalając sobie na więcej spontaniczności.

Cieszyliśmy się, że plan stworzyliśmy dużo wcześniej, ponieważ ostatnie tygodnie przed wyjazdem były dla nas bardzo pracowite. Musieliśmy pozałatwiać sporo obowiązkowych spraw, dorzuciliśmy sobie też takie niekoniecznie niezbędne. A kilka ostatnich dni spędziliśmy w tatrzańskim schronisku, więc na pakowanie i ostateczne szlify przed podróżą została nam niecała doba.
Mogliśmy sobie pozwolić na więcej ekwipunku, ponieważ nasz bilet lotniczy zapewniał nam bagaż rejestrowany. W takiej sytuacji ciężko jest znaleźć złoty środek pomiędzy "to się jeszcze może przydać" a "zaraz mi plecy odpadną od tego plecaka!". I właśnie tak w naszych bagażach znalazły się maski i rurki do snorkelingu, płetwy, nasza wysłużona moskitiera, apteczka wyposażona tak, że spokojnie moglibyśmy otwierać polowy szpital (jak na medyków przystało! Ale tym razem przesadziliśmy), zbyt dużo kosmetyków i inne nie do końca niezbędne przedmioty.
Bilet lotniczy z Warszawy do Kolombo kupiliśmy w promocji z okazji nowo otwartego połączenia, a lot z Krakowa do stolicy dokupiliśmy za grosze. Bagaże nadaliśmy w Balicach i z lekkimi plecaczkiem wypełnionym jedynie elektroniką, którą baliśmy się zostawić w luku weszliśmy na pokład. Cieszyliśmy się przyjemną odmianą po wszystkich lotach budżetowymi liniami, które odbyliśmy w naszym życiu. Dbano o nasz komfort, zapełnienie żołądków, nawodnienie, zapewniano nam nielimitowane atrakcje. Trzecie miejsce obok nas zajął sympatyczny Pan Andrzej, którego córka pracuje w LOT. Dzięki temu mężczyzna ma przywilej korzystania z bardzo tanich biletów pracowniczych. Ponieważ nikt z rodziny i znajomych pana Andrzeja nie podzielał jego podróżniczych pasji, postanowił samotnie zwiedzać kolejne kraje świata, a ewentualnych towarzyszy poznawać w trakcie wypraw. Ciężko było wejść w słowo gadatliwemu starszemu Panu, ale przyjemnie słuchało się podróżniczych opowieści z jego perspektywy.



Po 9-cio godzinnym locie wylądowaliśmy w Kolombo. Od razu po wyjściu z samolotu uderzyła nas fala gorąca i wilgoci. Miałam wrażenie, że pierwsze oddechy dostarczają moim płucom jedynie wodę, zamiast powietrza. Potrzebowałam chwili czasu, aby przystosować się do nowego klimatu.
Kontrola paszportowa przeszła bardzo sprawnie. W głównej hali do okienka, gdzie można było aplikować o wizę ustawiła się olbrzymia kolejka. Minęliśmy ją bez słowa, ciesząc się w duchu, że dokumenty załatwiliśmy online jeszcze w Polsce. Ustawiliśmy się w znacznie krótszej kolejce - do kontroli paszportów. W samolocie rozdali nam karty meldunkowe, w których uzupełniliśmy podstawowe informacje (imię, nazwisko, numer paszportu czy adres hotelu, w którym mamy zarezerwowany nocleg). Karty te wraz z paszportem i wydrukowanym potwierdzeniem uzyskania wizy przedstawiliśmy celniczce w tradycyjnym lankijskim stroju - sari, która po sprawdzeniu wszystkich dokumentów pozwoliła nam przejść dalej.
Odebraliśmy nasze bagaże. Na szczęście nie zdążyliśmy się podenerwować, że na lotnisku w Warszawie, gdzie się przesiadaliśmy nasze plecaki trafiły do innego samolotu. Gdy dotarliśmy do punktu odbioru nasz ekwipunek już krążył po taśmach.

Mogliśmy ruszyć za tabliczkami kierującymi do wyjścia. W trakcie kilkuminutowego spaceru wróciły wspomnienia z podróży na Filipiny. Poczuliśmy charakterystyczny dla Azji klimat. Przy każdym kroku napadał na nas ktoś z mieszkańców, proponujący wynajęcie kierowcy, taksówkę, tuk-tuka, hotel, wymianę pieniędzy i wszystko czego turysta mógłby potrzebować do szczęścia. Już zapomnieliśmy jakie to może być uciążliwe! Na początku dziękowaliśmy grzecznie za proponowane usługi, ale po chwili obraliśmy jednak inną strategię. Chowaliśmy się za tłumami białych twarzy, aby prośby nie były kierowane do nas bezpośrednio. Zaraz przy wyjściu z lotniska znaleźliśmy bankomat, z którego wypłaciliśmy lokalną walutę, jeszcze z trudem przeliczając ile będzie nam potrzebne na początek. Zaopatrzeni w pieniążki, potrzebowaliśmy jeszcze tylko miejscowej karty SIM do telefonu, aby w trakcie podróży bez przeszkód korzystać z Internetu. Na szczęście wszystko mogliśmy załatwić jeszcze na lotnisku. Bezpośrednio przy drzwiach wyjściowych znajdowały się stoiska firmy Dialog i Mobitel - najbardziej popularnych na Sri Lance operatorów sieci komórkowej. Zgodnie z poradami z blogów podróżniczych zdecydowaliśmy się na firmę Dialog. Więcej informacji na temat sieci komórkowej podaliśmy w poście: Sri Lanka - informacje praktyczne - o tutaj! Znajdziecie tam porównanie różnych firm, nasze doświadczenia, ceny, pomocne linki, instrukcję jak numer aktywować.

Na Sri Lance, podobnie jak w Polsce obowiązuje rejestracja wszystkich numerów, dlatego przy zakupie byliśmy zmuszeni udostępnić nasz paszport do skserowania. Sprzedawca zapewniał, że karta samodzielnie uaktywni się po 15 minutach i rzeczywiście po niedługim czasie otrzymaliśmy smsa z linkiem do aktywacji pakietu. Po kliknięciu wszystko działało bez zarzutu.

Nareszcie mogliśmy opuścić teren lotniska. Starając się unikać kolejnych naganiaczy, proponujących taksówki w stronę stolicy - Kolombo, ruszyliśmy szybkim krokiem przed siebie w kierunku tabliczki wskazującej dworzec autobusowy.
Wbrew nazwie lotnisko nie jest zlokalizowane w samej stolicy, a w miasteczku oddalonym o 40 km na północ - Negombo. Podróż po Sri Lance najlepiej rozpocząć w Kolombo, skąd znajdziemy mnóstwo połączeń komunikacją publiczną praktycznie w każde miejsce wyspy. Można się tam dostać na kilka sposobów - pierwszym jest podróż z prywatnym kierowcą, klimatyzowanym samochodem. Jest to opcja na pewno najwygodniejsza, ale też najdroższa. Nie jest natomiast najszybsza, bo na trasie pomiędzy miastami bardzo często rozwijają się korki i nie ma znaczenia czym się poruszamy. Drugim sposobem, z którego sami skorzystaliśmy jest podróż ekspresowym autobusem - opcja zdecydowanie tańsza. Za nasz bilet zapłaciliśmy po 150 rs (około 3,20zł ) od osoby. Z taksówkarzami pewnie można się targować, ale wyjściowo proponowali swoje usługi za 7 000 rs (153zł). Trzecią możliwością jest skorzystanie ze zwykłego, międzymiastowego autobusu, za który zapłacimy grosze, ale musimy liczyć się z postojami na każdym przystanku, które znacznie wydłużą naszą wyprawę.

Przeprawa na dworzec, mimo, że od wyjścia z lotniska dzieliło go kilkaset metrów nie należała do łatwych. Dokuczał nam żar bijący z nieba, ciążyły wypełnione plecaki, a po drodze musieliśmy opędzać się od nachalnych taksówkarzy, którzy zachwalali wygodę swoich samochodów, szybkość przemierzenia trasy, klimatyzację, czasami kłamali, że kolejny autobus będzie odjeżdżał dopiero za kilka godzin. Dziękowaliśmy grzecznie za proponowany transport, tłumacząc, że wolimy skorzystać z autobusu, ale aż do samego dworca szliśmy w kompani przynajmniej jednego z kierowców.
Zaraz za bramą dworca ujrzeliśmy spory, klimatyzowany autokar z wielką tabliczką z napisem "KOLOMBO". Wpakowaliśmy się do środka i zajęliśmy miejsca z samego tyłu, gdzie prościej było ulokować nasze olbrzymie plecaki. Obok przysiadło się kilka znajomych z samolotu twarzy, powymienialiśmy się pomysłami na zwiedzanie wyspy, pośmialiśmy się z mojego starannie przygotowanego przewodnika, dzięki czemu droga do miasta minęła nam zdecydowanie szybciej.

Na Sri Lance w autobusach obok kierowcy bardzo ważną funkcję pełni Pan Biletowy. Do jego obowiązków należy wyłapywanie w pojeździe nowych pasażerów i pobieranie odpowiedniej należności, pilnowanie bagażu, wypatrywanie na przystanku ludzi czekających na transport, pomaganie starszym, czy potrzebującym w zajęciu miejsca czy umocowaniu pakunków.
Pan wyposażony był w maleńką kasę, która drukowała bilet, ewentualnie rozdawał wydrukowane wcześniej kwitki wraz z należnością. Warto o ten papierek poprosić, bo zdarzało się w trakcie naszej podróży, że Biletowi zawyżali ceny za przejazd.

Dotarliśmy na dworzec w Kolombo i pożegnaliśmy się z nowo poznanymi towarzyszami. Większość ruszyła na poszukiwania kolejnego autobusu, w kierunku centrum wyspy, według najbardziej popularnego planu na zwiedzenie Sri Lanki. Ten przygotowany przez nas znacznie się różnił - na początek postanowiliśmy udać się na południowo-zachodnie wybrzeże i zaaklimatyzować się do nowej rzeczywistości, a dopiero później wyruszyć na eksplorację centrum Cejlonu, wypełnionego zabytkami, parkami narodowymi i innymi atrakcjami. Nasz ogólny plan podróży można przejrzeć tutaj!
Na pierwszy cel wybraliśmy Hikkaduwę - turystyczną, nadmorską miejscowość, słynącą z rafy koralowej i możliwości snorkelingu z żółwiami. Postanowiliśmy dostać się na miejsce pociągiem.
Ledwo postawiliśmy stopy na ziemi po wyjściu z autobusu a zaczepił nas kierowca tuk tuka - najbardziej popularnego pojazdu w Azji Południowo-Wschodniej.

Kierowcy tuk-tuków oczekujący na klientów.

Pojazd posiada trzy koła, z przodu znajduje się miejsce dla kierowcy, a z tyłu całkiem wygodna kanapa dla dwóch/trzech pasażerów. Zazwyczaj za klientami możemy znaleźć jeszcze sporych rozmiarów półeczkę, na której można umieścić dwa duże plecaki.
Umówiliśmy się z naszym kierowcą na cenę za przejazd przed podróżą i wpakowaliśmy się do środka. Według mapy dworzec znajdował się całkiem blisko, odgrodzony od nas jedynie wielopasmowym skrzyżowaniem, które jednak skutecznie nas odstraszyło. Przepisy ruchu drogowego na Sri Lance są raczej luźno interpretowane. Czerwone światło nie obliguje do zatrzymania, a pierwszeństwo ma ten, który prowadzi większy pojazd. Pieszy w tej klasyfikacji znajduje się na szarym końcu zaraz za skuterami i tuk tukami. Nasze ciężkie plecaki ujmowały nam zwinności, więc postanowiliśmy nie ryzykować i podjechać ten kawałek tuk tukiem. Już sama przejażdżka była wystarczająco przerażająca. Jeszcze nie przyzwyczajeni do szalonego sposobu jazdy lokalsów, próbowaliśmy uspokoić przyspieszone bicie serce, które wariowało przy każdej próbie wepchnięcia się wprost po koła rozpędzonego autobusu. Szybko się takie rzeczy zapomina.

Nasz kierowca wydawał się jednak nieporuszony zagrażającym nam niebezpieczeństwem i swobodnie dzielił się z nami istotnymi wskazówkami dotyczącymi dalszej podróży. Tłumaczył jaki bilet powinniśmy kupić, z którego peronu odjedzie nasz pociąg, wysadził nas pod kasą biletową, a nawet pozwolił zrobić sobie zdjęcie za kierownicą swojego pojazdu!
Nasze głowy zajęte były jednak ocenianiem zagrożenia dookoła i nie skupialiśmy się dokładnie na słowach kierowcy, sądząc, że poradzimy sobie doskonale z kupnem biletu. Okazało się to dużo trudniejsze niż się spodziewaliśmy.
Kasy biletowe umieszczone były wszędzie dookoła. Nad każdą wisiała tabliczka wypełniona syngaleskimi znakami. W naszym alfabecie napisano jedynie kierunek trasy. Znaleźliśmy na mapie większe miejscowości za Hikkaduwą - celem naszej podróży i oceniliśmy, że powinniśmy kierować się w stronę Matary. Odnaleźliśmy tabliczkę z nazwą tego miasta i ustawiliśmy się w kolejce. Uprzejmy sprzedawca zapytał nas jaką klasę biletu sobie życzymy. Poprosiliśmy o klasę drugą, mając nadzieję na miejsce siedzące. Pan wytłumaczył nam, że nie sprzedaje takich biletów i że musimy odnaleźć inną kasę biletową. Wskazał nam rząd okienek po swojej lewej stronie, na zewnątrz budynku. Dopiero teraz zauważyliśmy, że przy nazwie Matara, ktoś dopisał ręcznie "III" co musiało oznaczać klasę biletu. Przeszliśmy się wzdłuż ulicy, aby odnaleźć odpowiednią kasę, ale poszukiwania spełzły na niczym. Zrezygnowani wróciliśmy do pierwszej kasy i kupiliśmy bilet klasy trzeciej. Przynajmniej kierunek się zgadzał. Zapłaciliśmy 83 rs (1,80zł) od osoby i ruszyliśmy w stronę peronu. Postanowiliśmy nie ruszać się z miejsca, mimo że do odjazdu została nam godzina.

Wystarczyło, że przeszłam na drugą stronę torowiska, aby kupić wodę, a Kamila z naszym dobytkiem otoczyli zaciekawieni Lankijczycy. Każdy chciał podejść, wymienić kilka zdań, usłyszeć coś o naszym kraju. Sami też chętnie przedstawiali swoje historie. Młody chłopak opowiedział, że wraca z Kolombo do rodzinnej wioski, gdzie tylko w turystycznym sezonie ma pracę. Organizuje nurkowe wypady na otaczające zachodnie wybrzeże rafy koralowe. Kolejny Lankijczyk zaproponował nam nocleg w pensjonacie na plaży, ktoś inny polecił restaurację szwagra, gdzie obiecaliśmy się pojawić! Wszyscy zgodnie cieszyli się, że pomimo zamachów odwiedziliśmy ich kraj. Godzina oczekiwania na pociąg minęła zaskakująco szybko.
W międzyczasie na peronie pojawiło się kilka pociągów bez żadnych oznaczeń i gdyby nie lokalni wsiedlibyśmy do pierwszego lepszego z nich. Na szczęście mieszkańcy wyspy czuwali i niemal wepchnęli nas do odpowiedniego wagonu. 
Siedzące miejsca szybko zostały zajęte, więc znaleźliśmy dla siebie puste miejsce w przejściu i po zamocowaniu naszych bagaży, aby nikogo w trakcie jazdy nie uszkodziły, usiedliśmy w otwartych drzwiach pociągu.

Kolej toczyła się powoli, pozwalając nam podziwiać zmieniające się za oknem widoki. Trasa została wytyczona bezpośrednio przy wybrzeżu. Mogliśmy oglądać wysokie fale wylewające się na pomarańczowe piaski lankijskich plaż, rybaków wyciągających sieci na brzeg, wioski tętniące życiem, kobiety rozwieszające pranie, dzieciaki grające w krykieta, panów rozkładających stoiska ze świeżo wyłowionymi rybami. Palmy kołysały się na wietrze, na kablach elektrycznych zwisały olbrzymie nietoperze. Do nozdrzy docierały zapachy pieczonej na grillu kukurydzy i suszących się na słońcu kokosów. Słoneczko przyjemnie prażyło skórę.
Hikkaduwę dzieli od stolicy aż 95 km. Rozkład jazdy optymistycznie informował, że trasę uda nam się pokonać w 1,5h, jednak w rzeczywistości na miejsce dotarliśmy po 2,5h jazdy.

Miejsce dla VIPów - w otwartych drzwiach pociągu.


Wysiedliśmy na naszej stacji. Oddaliśmy bilety pracownikowi dworca, bez których nie można opuścić budynku i ruszyliśmy w stronę miasteczka. Zaraz za drzwiami zaczepiliśmy kierowcę tuk tuka, który zawiózł nas do zarezerwowanego jeszcze z Polski hotelu. Przemierzaliśmy uliczki miasteczka wypełnionego hotelami, restauracjami, sklepami z pamiątkami. Nie zrobiło na nas wielkiego wrażenia, ale wydawało się idealnym miejscem do obycia z obowiązującymi w nowym kraju zasadami i odpoczynku po długiej podróży.


Taką trasę pokonaliśmy w pierwszym dniu.

Mieszkaniec miasteczka sprzedaje ręcznie rzeźbione maski - jeden ze symboli Sri Lanki.

Kierowca podrzucił nas pod same drzwi hoteliku. Uprzejma właściciela zaprosiła nas do swojej restauracji, poczęstowała sokiem ze świeżych owoców i poprosiła o cierpliwość, ponieważ przyjechaliśmy za wcześnie i pokój dla nas jest jeszcze niegotowy. Nadmiar czasu postanowiliśmy wykorzystać na wczesny obiad. Zamówiliśmy krewetki i pieczone ośmiorniczki, które schrupaliśmy zgodnie z obowiązującymi na Sri Lance zwyczajami bez sztućców, przy pomocy własnych rąk. Restauracja była zlokalizowana na tarasie praktycznie na plaży, więc posiłkowi towarzyszył akompaniament rozbryzgujących się o wybrzeże fal.


Z takim widokiem każdy posiłek smakuje wybornie!


Bardzo miła pani zaprowadziła nas do pokoju. W planach mieliśmy zamiar wziąć szybki prysznic po wyczerpującej podróży i natychmiast ruszyć na zwiedzanie okolicy. Jednak zmęczenie dało o sobie znać i padliśmy na łóżku, pozwalając sobie na krótką drzemkę, która ostatecznie sporo się wydłużyła. Na eksplorowanie okolicy wybraliśmy się dopiero późnym popołudniem.
Tak jak wcześniej zauważyliśmy Hikkaduwa okazała się typowym nadmorskim kurortem wypełnionym rosyjskimi turystami. Na szczęście sezon turystyczny dopiero się zaczynał, więc podejrzewam, że w miasteczku i tak było dość spokojnie. Wzdłuż ulicy mijaliśmy same hotele, pensjonaty, knajpy, wypożyczalnie skuterów, szkółki surferskie, centra nurkowe czy sklepy z pamiątkami.
Z trudem znaleźliśmy zwykły sklep spożywczy, aby uzupełnić zapasy wody oraz sklep monopolowy, niezbędny do uczczenia pierwszego dnia na wyspie! Alkohol na Sri Lance sprzedawany jest w specjalnych sklepikach, dostępnych tylko w większych miejscowościach. Są one najczęściej zakratowane, towar podawany jest przez pracownika, nie ma możliwości rozejrzeć się wcześniej. Odstawiliśmy zakupy do pokoju i wróciliśmy na plażę, gdzie nie znaleźliśmy ani skrawka niezagospodarowanej przestrzeni. Mijaliśmy klimatyczne knajpki z pufami rozłożonymi na piasku, surferskie szkółki, bary, pensjonaty... Zdecydowanie nie nasze klimaty...





Spacerując wzdłuż wybrzeża dotarliśmy do jednego z większych hoteli - Trans Cinammon, przed którym zebrał się tłumek turystów. Zaciekawieni podeszliśmy bliżej. Ludzie stali po kolana w morzu i fotografowali coś co znajdowało się w wodzie. Pod taflą dostrzegliśmy dwa olbrzymie, morskie żółwie. Całkiem spokojnie zajadały się wyrzuconymi przez ludzi wodorostami. Kamil zaopatrzony w gopro oddał mi swoją nerkę z paszportami i telefonem, aby uchronić ją przed ewentualnym zachlapaniem i ruszył na fotograficzne łowy.





Ja stałam w wodzie po kostki próbując uchwycić żółwia naszą lustrzanką. Ale z takiej dużej odległości nie udawało mi się zrobić dobrego zdjęcia. Zrobiłam kilka kroków wgłąb morza. W wodzie po kolana mogłam się im przyjrzeć naprawdę z bliska. Piękne stworzenia przepływały bez ani odrobiny strachu, wyjadając pływające kawałki wodorostów. 
W pewnym momencie nadciągnęła większa fala, która popchnęła mnie na wystające z wody skałki. Potknęłam się i nie udało mi się utrzymać równowagi. Obwieszona naszym całym dobytkiem runęłam z pluskiem do morza, zanurzając się aż po szyję. Zalało się wszystko: mój i Kamilowy telefon, lustrzanka, paszporty, pieniądze… Tak rozpoczęłam naszą pechową passę podczas lankijskiego wypadu!
Przetarliśmy wszystkie elektroniczne sprzęty Kamilową koszulką i ruszyliśmy ratować je do naszego hotelu. Wyjęliśmy baterie i rozłożyliśmy sprzęt do wysuszenia, modląc się o jak najmniejsze straty. Wszystko miało okazać się kolejnego dnia rano...

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

WIZA ONLINE
Aby ominąć lotniskowe kolejki warto wizę wyrobić online. Tutaj link do oficjalnej strony, na której można uzyskać dokument. Więcej informacji dostępnych jest w poście: przewodnik, część pierwsza.

 SIECI KOMÓRKOWE
O tutaj!

JAK DOSTALIŚMY SIĘ DO HIKKADUWA ŚRODKAMI KOMUNIKACJI PUBLICZNEJ?
 1) Negombo -> Kolombo
    Ekspresowy autobus wyruszający z dworca przy lotnisku. Cena 150rs.
    Alternatywnie: taksówka/ publiczny bus zatrzymujący się na każdym przystanku.
2) Kolombo -> Hikkaduwa
    Pociąg w kierunku Beliathia/ Matara. Cena 83rs. Fajna strona z rozkładami jazdy.
    Alternatywnie: autobus.


MAPA CIEKAWYCH MIEJSC NA SRI LANCE

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger