listopada 23, 2019

7.4. Lankijska relacja: dzień drugi - skuterem po okolicy Hikkaduwy.





Kolejny dzień rozpoczęliśmy od próby uruchomienia naszego utopionego sprzętu. Drżącymi dłońmi włożyliśmy do środka aparatu i telefonów, schnące osobno baterie i włączyliśmy urządzenia. Mimo resuscytacji, moja wczorajsza kąpiel przyniosła ofiary śmiertelne. Lustrzanka zupełnie odmówiła posłuszeństwa, mój telefon uruchamiał samodzielnie wszystkie przyciski, a Kamilowy nie wydawał z siebie żadnych dźwięków, pokazując, że ma podpięte słuchawki. Nie za bardzo pocieszał nas fakt, że pieniądze i paszporty wyschły z minimalnym uszkodzeniem.
Po początkowym etapie rozpaczy Kamil jak zawsze uratował nas z kryzysowej sytuacji. Przemówił mi do rozsądku, tłumacząc, że za kilka miesięcy nie będę odczuwać tej straty, a smucąc się marnuję cenny czas, w którym powinnam zbierać wspomnienia z wyprawy. Wygrzebał z głębi plecaka swój stary telefon, którego mieliśmy używać jedynie do pilotowania drona i przełożył do niego moją kartę SIM. Zainstalował najpotrzebniejsze, podróżnicze aplikacje i wręczył mi gotowy do działania smartfon.
Po raz kolejny udowodnił, że idealnie dopełniamy się w naszych podróżach. Gdy coś idzie niezgodnie z moim planem, lub gdy przytrafią się nam niespodziewane komplikacje, Kamil zawsze uratuje sytuację.
Żeby nie marnować więcej czasu - w końcu na dzisiaj mieliśmy zaplanowane mnóstwo atrakcji, zeszliśmy na hotelowe śniadanko. Tosty, omlet i lurowata kawa smakowały wybornie na tarasiku z widokiem na rozbryzgujące się o brzeg fale. Mimo pełnych żołądków, nie mogliśmy odmówić sobie świeżej papai i ananasa podanego na deser. Bardzo tęskniliśmy za pysznymi, egzotycznymi owocami!

Po śniadanku mieliśmy tylko wziąć szybką kąpiel, zabrać plecaki i wyruszyć na wycieczkę. Czekało nas jednak więcej komplikacji. W trakcie Kamilowego prysznica bojler z ciepłą wodą zaburczał z niezadowolenia, błysnął złowrogo i pozbawił cały apartament prądu.
Próbowaliśmy zgłosić awarię właścicielom, ale akurat dziś jedyna mówiąca po angielsku pracownica miała wolne.
 W języku migowym wytłumaczyliśmy nasz problem najpierw sprzątającym pokoje chłopcom, którzy zaprowadzili nas do nadzorującego ich pracę starszego dziadeczka. Po raz kolejny przedstawiliśmy zaistniałą awarię. Wspólnie spróbowaliśmy znaleźć skrzynkę z bezpiecznikami, ale okazało się, że sprawa jest jednak poważniejsza i wymaga specjalistycznego podejścia. Dziadek zadzwonił po elektryka, któremu ponownie wytłumaczyliśmy co się stało przy pomocy języka migowego i demonstrując dźwięki jakie bojler wydał z siebie przed śmiercią (gzzzz gzzzz). Zostawiliśmy klucze do pokoju i zapowiedzieliśmy, że planujemy wrócić dopiero wieczorem, więc specjalista ma mnóstwo czasu na naprawy.

Wyszliśmy na główną ulicę miasteczka w poszukiwaniu wypożyczalni skuterów. Mieliśmy w planach wyjechać za miasto i odwiedzić okoliczne atrakcje. Dzięki własnemu środkowi transportu mogliśmy zatrzymywać się w każdym wybranym przez nas miejscu, bez obaw, że na jakimś odludziu nie uda nam się złapać żadnego tuk tuka. Bardzo cenimy sobie w naszych wyprawach tę niezależność. Według skrupulatnych wyliczeń była to też opcja najbardziej korzystna pod względem finansowym. Jedynym minusem mogła być jazda azjatyckimi ulicami, która faktycznie bez wprawy może wydawać się przerażająca. Na szczęście dla Kamila - naszego kierowcy nie stanowiło to problemu. Sama pewnie bym się prowadzenia nie podjęła.
Podpytaliśmy się mieszkańców, gdzie możemy wypożyczyć skuter. Podążając za ich wskazówkami pobłądziliśmy po bocznych uliczkach i torowiskach, gdzie turyści pewnie rzadko się zapuszczają, wzbudzając sensację wśród lokalsów. Dopiero po powrocie na główną drogę spostrzegliśmy zatkniętą za witrynę sklepu z ubraniami niepozorną karteczkę z napisem: "rent a scooter". Sprzedawczyni poprosiła o paszport w zastaw pojazdu. Nie zgodziliśmy się na zostawienie dokumentu, a w zamian wynegocjowaliśmy oddanie dowodu osobistego. Pani dodatkowo zrobiła zdjęcie jednego z naszych paszportów.
Zapłaciliśmy 1000 rs (21 zł) za cały dzień jazdy i umówiliśmy się, że oddamy pojazd późnym wieczorem. Tuż za rogiem znaleźliśmy stację benzynową. Funkcjonowała podobnie jak na Filipinach. Przy dyspozytorach czekali uśmiechnięci pracownicy, u których dokonywało się opłaty po zatankowaniu. Zapłaciliśmy 500 rs (ok. 11zł) za pełny bak, z którego w jeden dzień wykorzystaliśmy może połowę i ruszyliśmy do pierwszego punktu naszej wyprawy – wylęgarni żółwi w Koskodzie. 


Autorska mapa z zaznaczonymi atrakcjami Sri Lanki

Droga prowadziła wzdłuż wybrzeża. Początkowo nie mogłam skupić się na mijanych krajobrazach. Trzymałam się kurczowo siodełka, rozglądając się ze strachem na wszystkie strony. Przejeżdżaliśmy przez wioski, czasem mniejsze miasteczka. Ulice pełne były samochodów, skuterów, autobusów. Ciężko było mi się odnaleźć w tym braku zasad ruchu drogowego. Miałam wrażenie, że z każdej strony czyha na nas śmiertelne niebezpieczeństwo. Dopiero po kilkunastu kilometrach poczułam się odrobinę pewniej. Moją uwagę coraz skuteczniej odciągały przepiękne widoki. Mijaliśmy cudowne, bezludne zatoki z pochylonymi nad złotym piaskiem palmami. Ledwo jedna z plaż znikała za zakrętem, na horyzoncie pojawiała się kolejna. Miałam ochotę zatrzymywać się przy każdej z zatoczek, nie mogąc się zdecydować, która z nich podoba się mi bardziej. Jednak Kamil, kierowany doświadczeniem nie ulegał moim prośbom. Rozsądnie tłumaczył, że najpierw odwiedzimy najbardziej oddalony punkt wycieczki, a plaże odwiedzimy w drodze powrotnej.

Piękna trasa doprowadziła nas do pierwszej zaplanowanej atrakcji - wylęgarni żółwi w Koskodzie, która chroni wymierające gatunki tych gadów.
Na Sri Lance od lat trwa wojna o dobrobyt tych pięknych zwierząt. Do ich śmierci przyczyniają się również turyści. Niestety na Cejlonie wciąż można spróbować potraw wykonanych z żółwich jaj. Rząd w obronie ekosystemu zabronił tego procederu, jednak restauracje poradziły sobie, nie wpisując potraw w oficjalne menu. Wciąż takie dania można jednak bez problemu zamówić.
Kłusownicy wyczekują wieczorami na plażach, podpatrują, gdzie samice składają jaja, a gdy gad wróci do morza wykopują je z piasku. Zanoszą je do restauracji, gdzie przyrządzane są z nich modne turystyczne potrawy.
Ze względu na nieskuteczne działania władzy, na Sri Lance zaczęły powstawać prywatne organizacje, które starają się na własną rękę ukrócić kłusownictwo. Lankijczycy z własnej inicjatywy zaczęli skupować jaja w atrakcyjniejszych niż restauracje cenach i umieszczać je w "wylęgarniach". Samodzielnie zakopują je w piasku i pomagają wyklutym maleństwom dostać się do morza.
Lankijski rząd zaczął dofinansowywać takie organizacje, jednak środki, które przeznaczają nie są w stanie pokryć wszystkich kosztów, które ponosi wylęgarnia. Poza skupem jaj właściciele starają się rozszerzać swoją działalność. Fundują uszkodzonym przez działania człowieka żółwiom operacje, aby mogły wrócić do naturalnego środowiska. Udzielają się w sprzątaniu plaż z wyrzuconych przez morze śmieci, które stanowią dla żółwi wielkie niebezpieczeństwo. Pomagają niedojrzałym maluchom zanim wypuszczą je na wolność, aby miały większą szansę przeżyć w naturalnym środowisku. To praca na pełen etat dla całej rodziny.

Zaparkowaliśmy nasz skuter przed budynkiem, który znajdował się zaraz przy głównej drodze. Zapłaciliśmy za bilet wstępu i weszliśmy do środka. Wewnątrz okazało się, że zadaszona jest tylko niewielka część obiektu - kasy biletowe, pomieszczenia gospodarcze i gablotka z informacjami dla turystów. Natomiast główny fragment wylęgarni znajdował się na otwartej przestrzeni. Na piasku postanowiono kilka sporych rozmiarów betonowych basenów. Kawałek dalej, w specjalnie wydzielonej części plaży głęboko pod powierzchnią grzały się jajka czekające na wyklucie.
Po przekroczeniu progu podeszła do nas miła pracownica, która opowiedziała nam mnóstwo ciekawostek na temat samej wylęgarni jak i jej mieszkańców. Pokazała nam pływające w basenach maleńkie żółwiki, które czekały na wypuszczenie na wolność. Przy każdym rzucała kolejne informacje na temat każdego z gatunków. W dwóch ostatnich zbiornikach znajdowały się dorosłe osobniki, odpoczywające po zabiegach operacyjnych, które miały zwrócić im sprawność po  zaplątaniu w rybackie sieci czy zjedzeniu foliowych reklamówek. Usłyszeliśmy też historię żółwi, które przez działalność człowieka na zawsze pozostaną kalekami, niezdolnymi do przeżycia w naturalnym środowisku. Zostały skazane na spędzenie reszty życia w niewielkim, betonowym basenie.
Na koniec wycieczki pani przewodnik pokazała nam zakopane w piasku jaja. W naturalnym środowisku żółwia mama może zadecydować czy z jaj urodzą się dziewczynki czy chłopcy. Wszystko zależy od temperatury, w jakiej będą rozwijać się zarodki. Zakopane bliżej powierzchni, dzięki mocno nagrzewającemu piasek słoneczku dojrzewają w wyższej temperaturze, co sprawia, że w jaj wykluwają się samiczki. Są one silniejsze, mają większą szansę na przetrwanie niż bracia. Dlatego dla równowagi, wylęgarnie starają się zakopywać jaja głębiej, aby temperatura nie osiągała wystarczających wartości i z jaj wykluwały się chłopaki.
Pani przewodnik poradziła nam, aby po zwiedzaniu wylęgarni odwiedzić znajdującą się za obiektem plażę, na której maluchy wypuszczane są na wolność. Pracownicy regularnie sprzątają piasek z wyrzuconych na brzeg śmieci, w które żółwiki mogłyby się zaplątać czy uznać za kawałek pożywienia. Posłuchaliśmy rady i rekomendujemy to miejsce na drugie śniadanie!


Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej. Nie mogliśmy pozwolić sobie na dłuższe leniuchowanie, mieliśmy napięty grafik. Kolejną zaplanowaną atrakcją był rejs po lesie namorzynowym w pobliżu miejscowości Balapitaya.
W wyobrażeniach miałam nadzieję na spotkanie z naturą oko w oko. Wyobrażałam sobie spokojną przeprawę drewnianymi łodziami, czy kajakami wśród bujnej, zielonej roślinności, podglądanie dzikich ptaków, a może nawet krokodyli czy małpek chowających się wśród gęstych zarośli. Na miejscu okazało się, że rejs jest bardzo komercyjną atrakcją. Oferty zaczęły się już kilka kilometrów przed Balapitaya - przy głównej drodze stali lankijczycy z wielkimi banerami oferującymi rejs z dodatkowymi możliwościami. Wszyscy machali do nas radośnie, zachęcając do wybrania ich usług. Rejs miał się odbyć na hałaśliwej motorówce i w zależności od wybranej opcji można było skorzystać z masażu wykonanego przez maleńkie rybki, odwiedzić farmę krewetek, wyspę cynamonową czy potrzymać na ręku małego krokodylka. Skutecznie nas to odstraszyło, ruszyliśmy dalej.
Zyskaliśmy trochę czasu, więc Kamil nie marudził, gdy kazałam się mu zatrzymywać co kilka kilometrów, żeby lepiej przyjrzeć się pięknym zatoczkom, napić się kokosowej wody, czy poobserwować olbrzymie, półtorametrowe nietoperze.




Żółwim tempem dotarliśmy do Ambalagondy - małej rybackiej wioski, słynącej z ręcznie rzeźbionych, drewnianych masek. Na miejscu okazało się, że przez te kilka lat wioska zdążyła się rozwinąć i stała się sporych rozmiarów azjatyckim miasteczkiem pełnym galerii handlowych. Sklepy z maskami również znaleźliśmy, ale wystraszyły nas mocno turystyczne ceny.
Ale skoro już się tutaj znaleźliśmy postanowiliśmy wykorzystać okazję i zrobić zakupy w dobrze wyposażonym supermarkecie. W małych miejscowościach sklepy zaopatrzone były w bardzo podstawowe artykuły. Pobuszowałam w dziale z egzotycznymi przyprawami, ignorując Kamila, który twierdził, że kupimy je pod koniec wyjazdu, aby nie targać ze sobą przez pół wyspy dodatkowych kilogramów. Obejrzałam umieszczone w lodzie ryby i owoce morza, przeszłam alejką z warzywami i owocami, próbując zapamiętać nazwy zupełnie nieznanych roślin i pakując do koszyka mango, papaje i banany.




Kamil dał się namówić jednemu z ulicznych sprzedawców i kupił plecak North Face za grosze, aby zmieścić zakupione przeze mnie przyprawy. Na Sri Lance znajdują się szwalnie kilku drogich europejskich firm. Miejscowi często otrzymują z zakładu plecaki, kurtki, czy inne ubrania, które ze względu na wadę fabryczną nie mogą zostać wysłane do sprzedaży. Często zdarza się, że to brak jednego zamka, czy rzepa, który zupełnie nie przeszkadza w użytkowaniu. Lankijczycy sprzedają je sami na własną rękę w bardzo korzystnych cenach. Można upolować całkiem fajne perełki.

Ruszyliśmy dalej. Kolejnym zaplanowanym do odwiedzenia miejscem był 30 metrowy posąg Buddy w Peraliya, upamiętniający tragiczne w skutkach tsunami w 2004 roku. W pobliżu pewna rodzina we własnym domu założyła muzeum fotograficzne, wypełnione zdjęciami, które powstały po tej katastrofie.  Zwiedzanie jest darmowe, ale na samym końcu znajduje się puszka na datki dla rodziny, która zrobiła tu kawał dobrej roboty. Stworzyli kolekcję zdjęć, która przedstawiała skutki wielkiego kataklizmu, zniszczenia, odbudowę i ogrom ludzkiej tragedii. Miejsce miało niesamowity klimat, dzięki opowieści kobiety, która to wszystko przeżyła. Wspólnie przeszliśmy przez kolejne pomieszczenia rozmyślając nad potęgą natury, nad którą człowiek nie ma żadnej władzy. 
Pani opowiedziała nam o systemach ostrzegania, których zabrakło podczas tamtej tragedii. Tuż przed nadejściem fali morze cofnęło się o kilkaset metrów. Mieszkańcy nie znający tego zjawiska, zaciekawieni spacerowali po odsłoniętym morskim dnie. Zabrakło również podstawowej edukacji, aby ludzie mieli szansę uratować się od grożącego niebezpieczeństwa.
Właścicielka zwróciła uwagę na skutki odczuwane do dziś. Rzeczywiście okolice Hikkaduwy roją się od opuszczonych zniszczonych przez żywioł budynków. Część straciła właścicieli na zawsze, część została opuszczona przez przerażonych ludzi, uciekających w głąb wyspy, nie potrafiąc odnaleźć się po stracie bliskich.

Takim smutnym akcentem zakończyliśmy zwiedzanie. Wróciliśmy do Hikkaduwy, aby zjeść późny obiad. Znaleźliśmy knajpkę na plaży, wybraliśmy sobie stolik przy samym morzu i zamówiliśmy grillowaną rybkę i pierwsze na Sri Lance Rice and Curry.
Po posiłku, którym podzieliliśmy się z błąkającymi się po plaży wychudzonymi psiakami postanowiliśmy wykorzystać resztę dnia i przejechać się do dzielnicy Dodanduwa, którą przez przypadek odnalazłam na mapach googla. Spodobała mi się ze względu na maleńki rybacki port, który w rzeczywistości okazał się jeszcze bardziej urokliwy. Podziwiając go z mostku z głównej drogi dojrzeliśmy wąską uliczkę prowadzącą na widoczny w oddali wystający półwysep. Niewiele się zastanawiając, ruszyliśmy w jego stronę.
Mijaliśmy lankijskie domki, ludzie machali nam przyjaźnie, trochę zdziwieni, że zapuszczamy się w takie rejony. Dotarliśmy do plaży i bojąc się zakopać skuter w piasku, dalej ruszyliśmy przed siebie na piechotę. Naszym oczom ukazała się cudowna zatoczka. Pomarańczowy piasek, wysokie fale rozbijające się o brzeg, miejscowe dzieciaki radośnie bawiące się w morzu. Ani jednego białego człowieka, knajpy, sklepu z pamiątkami a wszystko w takiej turystycznej części Sri Lanki... Półwysep zakończony był skałkami, z których po krótkiej wspinaczce można było podziwiać fantastyczny zachód słońca.



Niestety nie mogliśmy zostać tutaj długo. Krótko po zachodzie ruszyliśmy w stronę skutera, bojąc się pokonywać drogę po skałkach w ciemności, która zapadała już po 15 minutach po schowaniu się słoneczka za horyzontem.
Oddaliśmy skuter z połową baku paliwa. Chłopcu, który odbierał od nas pojazd oczy zaświeciły się z radości. A my w zamian dostaliśmy zniżkę na chustę w słoniki. Na piechotę wróciliśmy do naszego hotelu po drodze zakupując w lankijskim monopolowym dwa piwa, które na zakończenie dnia skonsumowaliśmy przy akompaniamencie fal rozbijających się o brzeg. 




INFORMACJE PRAKTYCZNE:
Wylęgarnia żółwi w Koskodzie – koszt wstępu 1000 rs/os (ok. 21zł), podejrzewam, że cena była znacznie zawyżona, ale Ci ludzie czynią dobro. Warto!
Nie jest idealnie oznaczony na google maps, więc w pobliżu należy rozglądać się za niebieskim budynkiem z malunkiem olbrzymiego żółwia zaraz przy głównej drodze. Wylęgarnia posiada spory parking zarówno dla skuterów jak i samochodów.
Czas zwiedzania około 30 minut.

Rejs po lesie namorzynowym w Balapitaya - koszt 5000 rs (ok. 105zł) za łódkę. Wycieczka obejmuje rejs po jeziorze Madu Ganga, odwiedzenie wyspy cynamonowej, farmy krewetek czy spa z małymi rybkami zjadającymi martwy naskórek ze stóp. Atrakcja dość komercyjna, nie skorzystaliśmy.

Muzeum fotograficzne tsunami - na naszej mapie googla zaznaczyliśmy oryginalne muzeum. Gdy okazało się, że turyści chętnie odwiedzają takie miejsca coraz więcej osób zaczęło tworzyć podobne ekspozycje we własnych domach.
Zwiedzanie jest darmowe, podczas oglądania towarzyszyła nam właścicielka eksponatów, która swoimi wzruszającymi opowieściami nadawała niezwykły klimat temu miejscu. Może atrakcja nie należy do najprzyjemniejszego spędzenia czasu, ale warto pochylić się nad tą ludzką tragedią, aby lepiej zrozumieć ludzi, których kraj odwiedzamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger