Kolejny dzień nie zaczął się dobrze. Kamila obudziła gorączka i pulsujący ból ucha. Na poduszce znaleźliśmy świeżo wylaną ropę. Opuchnięta małżowina nie pozwalała nawet zajrzeć do wnętrza... Trzeba było działać, wygrzebaliśmy z naszego bagażu zabrany antybiotyk i leki przeciwzapalne, opatuliliśmy ucho buffką i ruszyliśmy na śniadanie, aby Kamil jak najszybciej mógł zażyć te wszystkie specyfiki.
Muthuu mimo wczesnej pory krzątała się w kuchni, a gdy tylko pojawiliśmy się w restauracji przyniosła nam pyszną kawę. Zaczęła na nasz stół donosić różne pyszności. Po chwili na blacie nie było już wolnego miejsca. Właścicielka postawiła przed nami półmiski z naleśnikami wypełnionymi nadzieniem z wiórek kokosa i miodu, dhal i specjalnie formowane naleśniki nazywane tutaj hoppers, lawaria czyli ryżowe placuszki ze słodkim nadzieniem oraz świeże owoce. Przygotowanym przez Muthuu śniadaniem najadało by się pięć osób. W dwójkę nie daliśmy rady tym wszystkim wspaniałościom.
Gdy skończyliśmy mąż Muthuu przyniósł kluczyki do naszego nowego skutera. Cena za wynajem nie była aż tak atrakcyjna jak te oferowane w Tangalle poprzedniego dnia. Ale tutaj nikt nie wymagał od nas pozostawienia dokumentów, więc wybór był dla nas oczywisty. Biedny Kamil dzielnie znosił swoje cierpienie dawkując sobie ibuprofen i zadecydował że nie chce tracić wakacji, więc ruszamy zwiedzać okolicę.
Zapakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy do małego bagażnika, założyliśmy kaski i wgramoliliśmy się na maszynę. Ledwo usiedliśmy na siodełku, a z nieba zaczęły spadać wielkie krople. Jazda na skuterze w deszczu nie należy do przyjemnych ani bezpiecznych , więc postanowiliśmy przeczekać jeszcze chwilę pod dachem. Usiedliśmy na fotelu ustawionym na ganku z nadzieją wpatrując się w niebo. Ciemne chmury szybko się rozwiały, deszcz stał się mniej intensywny, w końcu jedynie pojedyncze krople opadały na ziemię. Postanowiliśmy ruszać. Droga zrobiła się odrobinę błotnista, więc ostrożnie, powolutku przejechaliśmy do asfaltu.
W planach mieliśmy odwiedzenie pięknych plaż, z których słynie Tangalle. Na pierwszy ogień poszła opiewana w internetowych przewodnikach Silent Beach. Zatankowaliśmy skuter w Tangalle, aby nie brakło nam paliwa i ruszyliśmy za miasteczko. Objęłam funkcję nawigatora, uruchomiłam aplikację z mapą w telefonie i jak to zwykle ze mną bywa - pomyliłam drogę. Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Całkiem lubię się gubić. Zazwyczaj te nieplanowane wpadki doprowadzają nas do najlepszych przygód, pozwalają spotkać niesamowitych ludzi. Właśnie w takich znalezionych przypadkiem miejscach można zobaczyć jak naprawdę żyją mieszkańcy, nic nie jest upiększone dla oka europejskiego turysty.
I tak właśnie, okrężną drogą zmierzaliśmy w kierunku Silent Beach. Z wąskiej ścieżki pomiędzy lankijskimi domkami mogliśmy podglądać codzienne sprawunki mieszkańców. Z pod kół uciekały przed nami bezdomne psy, dzieciaki machały radośnie odrywając się od partyjki krykieta, dorośli nieśmiało wychylali się z domów, aby zobaczyć kto zapuszcza się w te strony.
Wkrótce nawigacja pokazała, że dotarliśmy do celu. Zostawiliśmy nasz skuter pod palmą na piasku i ruszyliśmy eksplorować okolicę. Plaża była piękna! Szeroka, piaszczysta, otoczona palmowym lasem. Gdzieniegdzie z wody wystawały skałki, które dodawały zatoczce uroku. Krajobraz kojarzył mi się z Seszelami. Gdy wodę rozświetlało słońce, nabierała intensywnego turkusowego koloru. W spokojniejszych miejscach lokalne dzieciaki zażywały kąpieli. Ruszyliśmy na spacer brzegiem morza, pozwalając aby chłodne fale obmywały nam stopy. Miejsce byłoby po prostu niesamowite, gdyby nie powstające w bliskim sąsiedztwie olbrzymie resorty i hotele. Na piasku rozpoczęła się budowa knajpek i barów. Trafiliśmy na kolejne miejsce, które zostanie zadeptane przez masową turystykę. Ciesząc się, że udało nam się je zobaczyć przed całkowitą komercjalizacją, rozejrzeliśmy się wokół i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Przy zaparkowanym skuterze zaczęło kropić. Z nieba spadały coraz większe krople, grożąc paskudną ulewą. Szybko spakowaliśmy nasz plecak, założyliśmy buty i ruszyliśmy do naszego kolejnego celu - Goyamboka Beach! Prowadziła do niego leśna ścieżka pełna wystających z ziemi korzeni. Nad głowami rozpościerały się palmowe liście tworzące naturalny parasol. Kolejny cel wydawał się dużo bardziej popularny wśród turystów. Do plaży prowadziły liczne drogowskazy, które pokazały nam bardzo wąską drogę pomiędzy dwoma płotami. Ścieżka miała szerokość niewiele większą od skutera.
Dotarliśmy nią aż na samą plażę. Zostawiliśmy skuter przy barze na piasku i gdy tylko ruszyliśmy w stronę morza rozpadało się na dobre. Miły właściciel baru zaproponował nam schronienie przed deszczem pod parasolem, który rozstawiono na plaży. Nic nie wskazywało na szybką poprawę pogody, więc skorzystaliśmy z oferty i zamówiliśmy pyszny sok z mango. Przyszedł czas na przymusowy relaks w stylu europejskiego turysty. Poleżeliśmy na leżakach, delektując się pysznym napojem przy samym brzegu morza.
Goyamboka beach według przewodników uchodzi za jedno z najpiękniejszych miejsc Sri Lanki. I rzeczywiście nie można odmówić jej uroku. Cudna zatoczka, otoczona wystającymi z wody skałkami, schowana przed światem. Jednak dla nas po ostatnich widokach była dość przeciętna, bardzo skomercjalizowana i nie zasługująca na tyle pochwał. Ale przecież każdy szuka w podróżach czegoś innego, warto zobaczyć na własne oczy.
Ostatnią zaplanowaną atrakcją miała być plaża w samym Tangalle. Wg Internetowych opisów bezludna, szeroka i długa aż po horyzont, nietknięta ludzką ręką. Takie wybrzeże udało nam się znaleźć, ale dopiero kolejnego dnia w wiosce, w której się zatrzymaliśmy - Rekawie. Tangalle powoli staje się kolejną turystyczną miejscowością. Wzdłuż plaży stworzono asfaltową drogę, przy której rozbudowują się knajpki, bary i pensjonaty. To wszystko tworzy naprawdę fajny klimat. Nie jest tu jeszcze tak tłoczno jak w bardziej popularnych kurortach, ale jeśli ktoś podobnie jak my szuka odludzia i czystej natury możemy z całego serca polecić Rekawę.
Zgodnie z planem dotarliśmy na główną plażę w Tangalle, która okazała się raczej brudną miejscówką tutejszych rybaków, którzy na piasku stworzyli niewielki targ rybny. Przy wejściu zaczepił nas młody Lankijczyk i poprosił o pomoc przy wyciąganiu z morza rybackiej sieci. Wskazał nam pracujących na plaży Lankijczyków, którzy po kawałku wyciągali z wody olbrzymią sieć z użyciem jedynie własnych mięśni. Stali w rzędzie, jeden za drugim, trzymając fragment mokrej i ciężkiej liny i z każdą falą wywlekali na brzeg kawałek sieci, cofając się o kilka kroków. Ruchy synchronizował stojący po pas w wodzie młody chłopak, który podawał kawałek ociekającej sieci kolejnej osobie. Na samym końcu plaży siedział staruszek, który pilnował, aby wyciągnięta z morza sieć na poplątała się i ładnie składał wyłowioną część liny.
Muthuu mimo wczesnej pory krzątała się w kuchni, a gdy tylko pojawiliśmy się w restauracji przyniosła nam pyszną kawę. Zaczęła na nasz stół donosić różne pyszności. Po chwili na blacie nie było już wolnego miejsca. Właścicielka postawiła przed nami półmiski z naleśnikami wypełnionymi nadzieniem z wiórek kokosa i miodu, dhal i specjalnie formowane naleśniki nazywane tutaj hoppers, lawaria czyli ryżowe placuszki ze słodkim nadzieniem oraz świeże owoce. Przygotowanym przez Muthuu śniadaniem najadało by się pięć osób. W dwójkę nie daliśmy rady tym wszystkim wspaniałościom.
Gdy skończyliśmy mąż Muthuu przyniósł kluczyki do naszego nowego skutera. Cena za wynajem nie była aż tak atrakcyjna jak te oferowane w Tangalle poprzedniego dnia. Ale tutaj nikt nie wymagał od nas pozostawienia dokumentów, więc wybór był dla nas oczywisty. Biedny Kamil dzielnie znosił swoje cierpienie dawkując sobie ibuprofen i zadecydował że nie chce tracić wakacji, więc ruszamy zwiedzać okolicę.
Zapakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy do małego bagażnika, założyliśmy kaski i wgramoliliśmy się na maszynę. Ledwo usiedliśmy na siodełku, a z nieba zaczęły spadać wielkie krople. Jazda na skuterze w deszczu nie należy do przyjemnych ani bezpiecznych , więc postanowiliśmy przeczekać jeszcze chwilę pod dachem. Usiedliśmy na fotelu ustawionym na ganku z nadzieją wpatrując się w niebo. Ciemne chmury szybko się rozwiały, deszcz stał się mniej intensywny, w końcu jedynie pojedyncze krople opadały na ziemię. Postanowiliśmy ruszać. Droga zrobiła się odrobinę błotnista, więc ostrożnie, powolutku przejechaliśmy do asfaltu.
W planach mieliśmy odwiedzenie pięknych plaż, z których słynie Tangalle. Na pierwszy ogień poszła opiewana w internetowych przewodnikach Silent Beach. Zatankowaliśmy skuter w Tangalle, aby nie brakło nam paliwa i ruszyliśmy za miasteczko. Objęłam funkcję nawigatora, uruchomiłam aplikację z mapą w telefonie i jak to zwykle ze mną bywa - pomyliłam drogę. Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Całkiem lubię się gubić. Zazwyczaj te nieplanowane wpadki doprowadzają nas do najlepszych przygód, pozwalają spotkać niesamowitych ludzi. Właśnie w takich znalezionych przypadkiem miejscach można zobaczyć jak naprawdę żyją mieszkańcy, nic nie jest upiększone dla oka europejskiego turysty.
I tak właśnie, okrężną drogą zmierzaliśmy w kierunku Silent Beach. Z wąskiej ścieżki pomiędzy lankijskimi domkami mogliśmy podglądać codzienne sprawunki mieszkańców. Z pod kół uciekały przed nami bezdomne psy, dzieciaki machały radośnie odrywając się od partyjki krykieta, dorośli nieśmiało wychylali się z domów, aby zobaczyć kto zapuszcza się w te strony.
Wkrótce nawigacja pokazała, że dotarliśmy do celu. Zostawiliśmy nasz skuter pod palmą na piasku i ruszyliśmy eksplorować okolicę. Plaża była piękna! Szeroka, piaszczysta, otoczona palmowym lasem. Gdzieniegdzie z wody wystawały skałki, które dodawały zatoczce uroku. Krajobraz kojarzył mi się z Seszelami. Gdy wodę rozświetlało słońce, nabierała intensywnego turkusowego koloru. W spokojniejszych miejscach lokalne dzieciaki zażywały kąpieli. Ruszyliśmy na spacer brzegiem morza, pozwalając aby chłodne fale obmywały nam stopy. Miejsce byłoby po prostu niesamowite, gdyby nie powstające w bliskim sąsiedztwie olbrzymie resorty i hotele. Na piasku rozpoczęła się budowa knajpek i barów. Trafiliśmy na kolejne miejsce, które zostanie zadeptane przez masową turystykę. Ciesząc się, że udało nam się je zobaczyć przed całkowitą komercjalizacją, rozejrzeliśmy się wokół i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Silent Beach |
Przy zaparkowanym skuterze zaczęło kropić. Z nieba spadały coraz większe krople, grożąc paskudną ulewą. Szybko spakowaliśmy nasz plecak, założyliśmy buty i ruszyliśmy do naszego kolejnego celu - Goyamboka Beach! Prowadziła do niego leśna ścieżka pełna wystających z ziemi korzeni. Nad głowami rozpościerały się palmowe liście tworzące naturalny parasol. Kolejny cel wydawał się dużo bardziej popularny wśród turystów. Do plaży prowadziły liczne drogowskazy, które pokazały nam bardzo wąską drogę pomiędzy dwoma płotami. Ścieżka miała szerokość niewiele większą od skutera.
Dotarliśmy nią aż na samą plażę. Zostawiliśmy skuter przy barze na piasku i gdy tylko ruszyliśmy w stronę morza rozpadało się na dobre. Miły właściciel baru zaproponował nam schronienie przed deszczem pod parasolem, który rozstawiono na plaży. Nic nie wskazywało na szybką poprawę pogody, więc skorzystaliśmy z oferty i zamówiliśmy pyszny sok z mango. Przyszedł czas na przymusowy relaks w stylu europejskiego turysty. Poleżeliśmy na leżakach, delektując się pysznym napojem przy samym brzegu morza.
Goyamboka beach według przewodników uchodzi za jedno z najpiękniejszych miejsc Sri Lanki. I rzeczywiście nie można odmówić jej uroku. Cudna zatoczka, otoczona wystającymi z wody skałkami, schowana przed światem. Jednak dla nas po ostatnich widokach była dość przeciętna, bardzo skomercjalizowana i nie zasługująca na tyle pochwał. Ale przecież każdy szuka w podróżach czegoś innego, warto zobaczyć na własne oczy.
Goyamboka Beach |
Ostatnią zaplanowaną atrakcją miała być plaża w samym Tangalle. Wg Internetowych opisów bezludna, szeroka i długa aż po horyzont, nietknięta ludzką ręką. Takie wybrzeże udało nam się znaleźć, ale dopiero kolejnego dnia w wiosce, w której się zatrzymaliśmy - Rekawie. Tangalle powoli staje się kolejną turystyczną miejscowością. Wzdłuż plaży stworzono asfaltową drogę, przy której rozbudowują się knajpki, bary i pensjonaty. To wszystko tworzy naprawdę fajny klimat. Nie jest tu jeszcze tak tłoczno jak w bardziej popularnych kurortach, ale jeśli ktoś podobnie jak my szuka odludzia i czystej natury możemy z całego serca polecić Rekawę.
Zgodnie z planem dotarliśmy na główną plażę w Tangalle, która okazała się raczej brudną miejscówką tutejszych rybaków, którzy na piasku stworzyli niewielki targ rybny. Przy wejściu zaczepił nas młody Lankijczyk i poprosił o pomoc przy wyciąganiu z morza rybackiej sieci. Wskazał nam pracujących na plaży Lankijczyków, którzy po kawałku wyciągali z wody olbrzymią sieć z użyciem jedynie własnych mięśni. Stali w rzędzie, jeden za drugim, trzymając fragment mokrej i ciężkiej liny i z każdą falą wywlekali na brzeg kawałek sieci, cofając się o kilka kroków. Ruchy synchronizował stojący po pas w wodzie młody chłopak, który podawał kawałek ociekającej sieci kolejnej osobie. Na samym końcu plaży siedział staruszek, który pilnował, aby wyciągnięta z morza sieć na poplątała się i ładnie składał wyłowioną część liny.
Bliżej nas pracowało kilka osób, przy drugim końcu sieci oddalonym o kilkadziesiąt metrów, rąk do pracy nie brakowało. Ruszyliśmy na pomoc, ale nie byliśmy jedyni. Przed nami Lankijczykom udało się zwerbować do pracy jeszcze jednego białego turystę. Kamil wszedł po kolana do wody, złapał mokry fragment liny i każdym krokiem wyciągał fragment na brzeg. Na samym końcu plaży linę oddał staruszkowi i wrócił do wody, aby złapać dalszy kawałek.
Atmosfera przy pracy była całkiem przyjemna. Czuliśmy się częścią ich społeczności. Rybacy byli prostymi ludźmi, nie mieli do czynienia z turystami, więc umiejętność porozumiewania się po angielsku była im zbędna. I mimo, że nie zawsze rozumieliśmy się nawzajem, w trakcie wyciągania sieci pełno było śmiechu i radosnych uśmiechów. Gdy tylko Kamil się oddalał młode chłopaki przechwalały się, który ma więcej siły do wyciągania sieci. Zapraszali na kolację do rodzinnego domu jeśli połów się uda. Ich zapał uciekał, gdy przedstawiałam im swojego narzeczonego.
Po dłuższej chwili końca sieci wciąż nie było widać na horyzoncie, a siły zupełnie nas opuściły. Zrezygnowani, życzyliśmy nowym znajomym udanego połowu i ruszyliśmy dalej plażą, poszukując bardziej odludnych miejsc. Plaża powoli zamieniała się w kolejny turystyczny resort. Przy brzegu powstawały nowe knajpki, bary czy pensjonaty. Właściciele wkraczali na piasek ze stolikami dla klientów. Po krótkim spacerze, nie znajdując tego czego szukaliśmy ruszyliśmy w drogę powrotną. Przy targu rybnym Lankijczycy już kończyli wyciągać sieć. Całkiem blisko brzegu zamigotały kolorowe bojki, które unosiły sieć na powierzchni. Kamil pomógł rybakom z ostatnimi metrami sieci, a ja wśród tłumu zainteresowanych oczekiwałam na efekty połowu. Atmosfera się zagęściła. Czekał nas kulminacyjny moment dnia dla całej wioski. Na miejscu zebrało się sporo gapiów. Zaroiło się od skuterów, mieszkańcy Tangalle i okolic przybyli na zakupy. Nad głowami zaczęły krążyć głodne mewy, które liczyły na posiłek niewielkim kosztem.
Rybacy wywlekli na piasek sieć, do której dołączone były mniejsze, zaplecione worki. Część z chłopaków rzuciła się w ich kierunku i odczepiła je od głównej sieci. Znaleziony w środku łup należał do nich. Resztę ryb i owoców morza, która wpadła w zasadzkę wysypano na rozłożoną na piasku matę. Nagle na plaży zrobił się prawdziwy harmider. Dookoła maty zgromadziło się mnóstwo ludzi, którzy w wiklinowymi koszykami, zaczęli segregować ryby w zależności od gatunku i wielkości. Te największe okazy odkładali z boku. Mewy nurkowały, kradnąc maleńkie ryby, przeoczone przez rybaków. Klienci rozglądali się za najlepszymi łupami, targując się ze sprzedawcami. Dzieciaki biegały wokół wesoło zbierając maleńkie rybki, które prześlizgnęły się pomiędzy oczkami siatki. A do tego wszystkiego jeszcze my - biali turyści, zachwycający się gatunkami, które pierwszy raz widzieliśmy w życiu, polujący na dobre ujęcia.
W sieci znajdowały się głównie mniejsze ryby, większych naliczyłam tylko kilka sztuk. Zapytałam rybaka czy dzisiaj mają gorszy połów, ale wytłumaczył mi, że wielkość zależy od sezonu. W listopadzie i grudniu łapią zazwyczaj młode osobniki.
Po dłuższej chwili końca sieci wciąż nie było widać na horyzoncie, a siły zupełnie nas opuściły. Zrezygnowani, życzyliśmy nowym znajomym udanego połowu i ruszyliśmy dalej plażą, poszukując bardziej odludnych miejsc. Plaża powoli zamieniała się w kolejny turystyczny resort. Przy brzegu powstawały nowe knajpki, bary czy pensjonaty. Właściciele wkraczali na piasek ze stolikami dla klientów. Po krótkim spacerze, nie znajdując tego czego szukaliśmy ruszyliśmy w drogę powrotną. Przy targu rybnym Lankijczycy już kończyli wyciągać sieć. Całkiem blisko brzegu zamigotały kolorowe bojki, które unosiły sieć na powierzchni. Kamil pomógł rybakom z ostatnimi metrami sieci, a ja wśród tłumu zainteresowanych oczekiwałam na efekty połowu. Atmosfera się zagęściła. Czekał nas kulminacyjny moment dnia dla całej wioski. Na miejscu zebrało się sporo gapiów. Zaroiło się od skuterów, mieszkańcy Tangalle i okolic przybyli na zakupy. Nad głowami zaczęły krążyć głodne mewy, które liczyły na posiłek niewielkim kosztem.
Rybacy wywlekli na piasek sieć, do której dołączone były mniejsze, zaplecione worki. Część z chłopaków rzuciła się w ich kierunku i odczepiła je od głównej sieci. Znaleziony w środku łup należał do nich. Resztę ryb i owoców morza, która wpadła w zasadzkę wysypano na rozłożoną na piasku matę. Nagle na plaży zrobił się prawdziwy harmider. Dookoła maty zgromadziło się mnóstwo ludzi, którzy w wiklinowymi koszykami, zaczęli segregować ryby w zależności od gatunku i wielkości. Te największe okazy odkładali z boku. Mewy nurkowały, kradnąc maleńkie ryby, przeoczone przez rybaków. Klienci rozglądali się za najlepszymi łupami, targując się ze sprzedawcami. Dzieciaki biegały wokół wesoło zbierając maleńkie rybki, które prześlizgnęły się pomiędzy oczkami siatki. A do tego wszystkiego jeszcze my - biali turyści, zachwycający się gatunkami, które pierwszy raz widzieliśmy w życiu, polujący na dobre ujęcia.
W sieci znajdowały się głównie mniejsze ryby, większych naliczyłam tylko kilka sztuk. Zapytałam rybaka czy dzisiaj mają gorszy połów, ale wytłumaczył mi, że wielkość zależy od sezonu. W listopadzie i grudniu łapią zazwyczaj młode osobniki.
Po tym niesamowitym spektaklu ruszyliśmy do domu. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Najpierw ruszyliśmy drogą wzdłuż wybrzeża, gdzie spotkaliśmy Pana Sprzedawcę, który oferował nam kupno olbrzymich muszelek. Następnie minęliśmy urocze jeziorka, obserwując płoszone rykiem silnika ptaki. Przejeżdżając przez mostek wystraszyliśmy małego krokodylka, który odpłynął w stronę gęstwiny, gdzie prościej było mu się zakamuflować. Zdążyliśmy jeszcze wjechać na plażę w Rekawa, gdzie wypiliśmy znalezionego w lesie kokosa, ale nie mogliśmy zostać dłużej. Znad horyzontu nadciągały burzowe chmury.
W naszym resorcie Muthuu już na nas czekała z przygotowanymi w dwóch odsłonach krewetkami. Pierwsze w delikatnym sosie na bazie mleka kokosowego, drugie bardziej ostre w warzywach. Zapewniliśmy ją, że wszystko jest przepyszne! Muthuu obiecała, że wykonana dla nas coś specjalnego kolejnego dnia.
Po kąpieli padliśmy na łóżko i zasnęliśmy natychmiast!
Mapa z zaznaczonymi odwiedzonymi przez nas punktami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz