marca 23, 2019

5.12. Filipińska relacja: El Nido - Tour C

        Nasza Filipińska wyprawa powoli dobiegała końca. To było nieuniknione. Niestety musiał nadejść ostatni pełny dzień w raju. Od kolejnego dnia miała się rozpocząć nasza skomplikowana, pełna przystanków podróż powrotna. 

Zjedliśmy ostatnie śniadanie, wypiliśmy ostatnią kawę, ostatni raz złapaliśmy trycykla, który zabrał nas do centrum miasteczka. Przezornie wyszliśmy z naszego hotelu dużo wcześniej, spodziewając się trudności w znalezieniu trycykla, ale kierowca sam nas znalazł zanim zdążyliśmy wyjść na ulicę. Wpakowaliśmy się do środka, pisząc Chito SMS, że będziemy u niego trochę wcześniej. Chito był jeszcze w trakcie śniadania, więc nadmiar czasu wykorzystaliśmy na wybór pamiątek. W El Nido bardzo łatwo było wybrać coś dla siebie. Główna uliczka wypełniona była straganami z pamiątkami oraz akcesoriami niezbędnymi dla turystów. Wodoodporne worki, stroje kąpielowe, buty do pływania, snorkelingowe zestawy, statywy, selfie kijki, magnesy, kartki pocztowe. Czego sobie tylko dusza zamarzy.

O umówionej porze pojawiliśmy się w hotelu Chito i wspólnie ruszyliśmy do biura podróży, w którym dzień wcześniej zarezerwowaliśmy wycieczkę. Pracownicy, ze względu na dwukrotne wybranie ich usług zaproponowali nam zniżkę.
Wysłali nas na plażę i kazali czekać na przewodnika. Stanęliśmy na piasku i w oczekiwaniu na naszą załogę wybraliśmy sobie rurki, maski. Na plaży gromadziły się już tłumy ludzi. Pomiędzy turystami przeciskał się Filipińczyk pobierający opłatę środowiskową. Przygotowałam nasze dokumenty, które potwierdzały dokonanie wpłaty, ale chłopak wyglądał jakby pamiętał wszystkich wczorajszych pasażerów. Już chciałam wyjąć świstki, ale Filipińczyk ominął nas szerokim łukiem i podszedł do grupki stojącej za nami.
Po chwili odnalazł nas przewodnik, prowadzący pozostałą część pasażerów. Część znaliśmy już z poprzedniej wycieczki. Turyści zaczęli wybierać swój sprzęt do snorkelingu, a nam wskazano łódkę leniwie kołysząca się na falach, którą właśnie członkowie załogi starali się przybliżyć do brzegu. Z plecakami nad głowami, przytrzymując w górze fałdy materiału sukienki udało nam się dostać na pokład. Łódka była mniejsza niż poprzednio, bardziej wysłużona. Z drewnianych elementów odchodziła niebieska i czerwona farba, zamiast drewnianych belek, służących zwykle jako stelaż zapobiegający przewróceniu banki wykorzystano połączone ze sobą kawałkiem sznura bambusowe kijki.

Reszta pasażerów dotarła do nas po chwili i załoga rozpoczęła manewr odbijania od wybrzeża. Przewodnik wykorzystał ten czas na wyjaśnienie nam zasad panujących na pokładzie oraz przedstawienie planu wycieczki. Ze względu na tłumy przy pierwszym przystanku zmodyfikował kolejność zwiedzania, żebyśmy mieli podczas wycieczki bardziej komfortowe warunki.
W tym samym czasie jeden z członków załogi zanurkował w wodzie i wyciągnął na deski pokładu kotwicę. Inny odpychając się od dna bambusowym kijkiem manewrował pomiędzy innymi zaparkowanymi łódkami. Dopiero gdy znaleźliśmy się od nich w bezpiecznej odległości kapitan włączył silniki i z pełną mocą ruszyliśmy w głębokie morze.
Przeniosłam się na dziób statku, wystawiając nogi do słoneczka, co pod koniec dnia okazało się nie najlepszym pomysłem. Zwłaszcza, że czekałam na krem z filtrem dopiero po snorkelingu, aby związki chemiczne zawarte w kosmetyku nie dostawały się do wody, szkodząc rafie koralowej.

Już sama podróż banką do różnych wysepek była niezwykle przyjemna. Ciemny kolor wody rozpryskującej się gdy dziób statku przecinał każdą kolejną falę pięknie komponował się z szarymi ścianami skalnymi, obok których przepływaliśmy. Słona woda niesiona z wiatrem przyjemnie chłodziła twarz. Z pokładu mogliśmy podziwiać archipelag pełen cudownych zatoczek, dzikich nieodwiedzanych przez turystów plaż.

Nasza łódka znacznie zwolniła, zbliżaliśmy się do pierwszego przystanku - Hidden Beach. Załoga zarzuciła kotwicę w znacznej odległości od wybrzeża, dalej musieliśmy przepłynąć wpław. Było zbyt płytko, aby łódka mogła bezpiecznie zbliżyć się do klifu. Przewodnik wskazał nam drogę, zdjęliśmy ciuchy, nałożyliśmy maski oraz rurki i wskoczyliśmy do wody.

Początkowo płynęliśmy nad rafą pełną kolorowych rybek, która przy brzegu ustąpiła delikatnemu piaseczkowi. Dopiero tam stanęłam na nogi, chociaż inni turyści nie mieli oporu, aby deptać po koralowcach. Naszym oczom ukazała się plaża, rzeczywiście ukryta za wysokimi klifami, które stworzyły piękny korytarz, chroniący zatoczkę przed oczami niewtajemniczonych. W płytkiej wodzie roiło się od lustrzanych rybek. Wyglądały jak maleńkie sardynki. Rybki były bardzo ciekawskie, podpływały do ludzi i z łatwością można było wyłowić je z wody. Część ludzi dla zabawy łapała je w dłonie i miażdżyła po czym ponownie wyrzucała do wody...
Jesteśmy strasznym gatunkiem! Przewodnik poinformował nas, że dla ochrony tych rybek miasto wprowadziło limity osób, które mogą w ciągu dnia odwiedzić poszczególne laguny. Zbyt wiele z nich ginęło przez natłok durnych turystów.
Większość odwiedzających zostawała na plaży, odpoczywając na miękkim rozpalonym piaseczku.

Hidden Beach


My szybko ruszyliśmy dalej, zobaczyć dokąd prowadzi labirynt utworzony przez wysokie skalne ściany. Piasek ponownie ustąpił rafie koralowej. Im bliżej ściany tym życie wydawało się bujniejsze. W którymś momencie znaleźliśmy niewielką jaskinię, która okazała się kolejnym przesmykiem, którym można było wydostać się na otwarte morze. Kiedy w najlepsze obserwowaliśmy podwodne życie w tej niezadeptanej przez turystów okolicy odnalazł nas Chito, który poinformował nas, że minął wyznaczony na zwiedzanie czas i musimy wracać na łódkę.

Ruszyliśmy w drogę powrotną. Nawet nie zauważyliśmy jak oddaliliśmy się od statku. Kamil ze swoimi płetwami szybko oddalał się ode mnie, a ja męczyłam się przeokrutnie, próbując go dogonić. Łódka czekała na nas już bez kotwicy przygotowana na odpłynięcie. Gdy zbliżyliśmy się w stronę drabinki, już zaczęła się oddalać. Byłam już zmęczona i ledwo udało mi się ją złapać. I gdy usiadłam na ławeczce spostrzegłam w klifie wąski przesmyk, który początkowo wzięliśmy za jaskinię. Skrót był tak blisko...

Kolejnym punktem naszej wycieczki była Star Beach, na której załoga zaplanowała dla nas lunch. Wybrali idealny moment, bo intensywne pływanie wyssało ze mnie całą energię. Zacumowaliśmy praktycznie przy wybrzeżu i zeskoczyliśmy do płytkiej wody. Tym razem znajdowaliśmy się blisko naszej banki, więc mogliśmy obejrzeć jak przygotowywany jest nasz posiłek. Marynarze zdjęli z dachu łódki drewniany stół. Przy sterze znajdował się prowizoryczny grill, który palił się całą naszą wycieczkę, czasami dochodziły do nas apetyczne zapachy. Załoga uwijała się z krojeniem owoców, rozkładaniem półmisków z różnymi potrawami podczas gdy klienci zwiedzali niewielką plażę.
My swój czas wykorzystaliśmy na sesję zdjęciową.
Bardzo chciałam wyjść na bambusowy stelaż łódki tak jak załoga podczas rejsu, ale nie wystarczyło mi odwagi. Zdecydowałam się na to dopiero podczas postoju, a i tak śliskie od wody kijki bujały się okrutnie i całą trasę przemierzyłam przy pomocy wszystkich czterech swoich kończyn. Ale w końcu pokracznie udało mi się wylądować na upragnionym miejscu.



Nadszedł czas na lunch. Ponownie mogliśmy wypchać brzuszki pysznościami. Nałożyłam na talerz wielkie krewetki i kawałek z olbrzymiego, grillowanego tuńczyka. Jeden spokojnie mógł wyżywić całą naszą łódkę. A mięso było przepyszne. Soczyste o intensywnym smaku. Nie spodziewałam się, że będzie mi aż tak smakować. W ogóle nie ma porównania z naszymi tuńczykami dostępnymi w hipermarkecie. A na deser sięgnęłam po soczyste, dojrzałe mango. O! To moja definicja szczęścia.

Lunch na łódce. Do wyboru grilowane krewetki,  ogromny tuńczyk, wieprzowina, sałatka z bakłażana z dodatkiem ryżu oraz mnóstwo świeżych owoców.

Po sycącym posiłku mogliśmy ruszyć dalej. Kolejnym punktem na liście była Secret Beach. Aby się do niej dostać ponownie musieliśmy wyskoczyć z łódki i dopłynąć do klifu, gdzie w skalnej ścianie znajdował się wąski przesmyk. Tym razem nie dało się przez niego przejść. Jedyną drogą było wpłynięcie do środka. Kamil zanurkował głęboko i przecisnął się pomiędzy podwodnymi skałkami omijając tłumy turystów próbujących dostać się do środka. Ja, która nie posiada umiejętności nurkowania wyposażona w kamizelkę ratunkową musiałam wybrać przepłynięcie powierzchnią. I bardzo ucieszyłam się z powodu posiadania kamizelki. Tłum ludzi próbował przepchać się nie siłę, nie zważając na innych turystów. Ktoś kopnął mnie z ramię, ktoś inny próbował wydostać się na powierzchnię, łapiąc się mojej głowy i wpychając ją pod wodę. Ten tłum doprowadzi kiedyś do tragedii...
Im szybciej się dało wydostałam się na brzeg, żeby nikt więcej nie mógł mnie przydusić. I rzeczywiście trafiliśmy na niewielką plażę, otoczoną wysokimi klifami. Nie zachwyciło mnie to miejsce wypełnione tłumem turystów, na takiej niewielkiej przestrzeni. Nie można było znaleźć dla siebie wielu zajęć. Przewodnik chyba zauważył, że pasażerom jego łódki trochę się nudzi i zabrał nas z powrotem na łódkę, obiecując że wydłuży nam czas na snorkeling w kolejnej lokalizacji.

Była taka rzecz, która mnie się w trakcie wycieczek irytowała i na pewno jest tu część osób, która mnie zrozumie. Otóż okularnicy! Bez szkieł jestem całkiem ślepa, a nie znoszę soczewek kontaktowych. Dlatego przed wyjazdem starałam się znaleźć alternatywę, aby móc bez przeszkód oglądać podwodne życie. I znalazłam. Pewien sieciowy sklep sportowy w swojej ofercie miał specjalne szkła korekcyjne, które można wkleić do maski snorkelingowej. Postanowiłam spróbować. Szkła były dedykowane do specjalnej maski wyprodukowanej dla tej sieciówki, ale wypróbowałam je "na sucho", wpasowały się w moją starą maskę, uszczelki elegancko przyssały się do mojej twarzy. Idealnie! Dopiero na miejscu okazało się, że mój sposób nie jest jednak idealny. Woda wpływała do wnętrza maski niewidzialnymi szczelinami, dostawała się do przyssawki i nie chcę nawet liczyć ile razy soczewki wypływały z maski i ginęły w morskiej toni. Na początku co chwilę angażowałam wszystkich wokół do poszukiwań szkieł na dnie, bo sama byłam bez nich całkowicie ślepa. Kamil wielokrotnie nurkował i wyszukiwał ich pomiędzy koralowcami. I z dobrym wzrokiem było to ekstremalnie trudne zadanie.
Potem nauczyłam się, jak przekrzywione szkiełka poprawiać bez ryzyka, że wypłyną do morza. A często pływałam bez wylewania nagromadzonej wody, gdy dno było za daleko i bałam się, że w razie wypadku szkła przepadną na zawsze. Ale możecie sobie wyobrazić jak uciążliwe to było.
Na kolejnym wypadzie przetestuję maskę dedykowaną do moich soczewek i zdam relację jak to rozwiązanie się sprawdzi. Okularnicy! A może wy macie jakieś sprawdzone sposoby jak snurkować z wadą wzroku! Podzielcie się! :D
Kolejną irytującą kwestią, było przedostawanie się do ładnych zatoczek. Zazwyczaj nie było innej możliwości, do wybrzeża trzeba było dopłynąć wpław. Do wody wskakiwaliśmy jedynie ze sprzętem do snorkelingu i o ile moje wklejane szkła sprawdzały się pod wodą, to po dotarciu do celu i zdjęciu maski znowu zostawałam ślepa. Okulary czekały na mnie na pokładzie statku, nie było możliwości przeprawić się z nimi przez czasami spory fragment morskiej toni. No i zostawało mi podziwianie krajobrazów w niewygodnej, ograniczającej oddychanie masce... 

I ruszyliśmy dalej. Kolejną lokalizacją miał być Matinloc Shrine, ale załoga zacumowała w połowie trasy przy wysokim klifie na głębokiej wodzie i zaproponowała snorkeling. Byliśmy tu jedynymi turystami. Zachwyceni naszym szczęściem wskoczyliśmy do wody i zaczęliśmy oddalać się od łódki podziwiając najpiękniejszą rafę, jaką kiedykolwiek udało nam się oglądać. Była bardzo głęboko, Kamil nurkował, żeby przyjrzeć się jej z bliska. Ja z powierzchni w ratunkowej kamizelce przyglądałam się głównie pięknie ukształtowanym koralowcom i naprawdę wielkim rybom, czy kolorowym rozgwiazdom. Rafa była bardzo rozległa, bardzo kolorowa, pełna różnorakich kształtów. Byłam naprawdę zachwycona. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że za chwilę przeżyje prawdziwe chwile grozy.
Byłoby naprawdę cudownie gdyby nie wszechobecne meduzy, który parzyły boleśnie odsłoniętą skórę. Było ich mnóstwo, starałam się je omijać, ale czasami ciężko było zachować bezpieczną odległość. Zmęczyło mnie ciągłe wypatrywanie ich w ciemnej wodzie i postanowiłam, że tyle podwodnych obrazów musi mi wystarczyć.
Podniosłam głowę ponad powierzchnię i zdziwiłam się jak daleko udało mi się odpłynąć od naszej łódki. Zapewne za bardzo wciągnęły mnie przewijające się pode mną widoki. Zawróciłam i zaczęłam intensywnie wymachiwać nogami, chcąc dopłynąć do drabinki. Dno pode mną nie bardzo chciało się przesuwać mimo moich intensywnych wysiłków. Podniosłam głowę, ale łódka też nie wydawała się bliżej. A co najgorsze chwila bezruchu już zdążyła mnie od niej oddalić. Wpakowałam się w jakiś morski prąd odciągający mnie od bezpiecznego schronienia. Przerażona ponownie zaczęłam wymachiwać rękami i nogami, próbując zbliżyć się do upragnionej drabinki, ale moje wysiłki nie przynosiły zadowalających rezultatów. Próbowałam odpłynąć na bok i spróbować dostać się na łódkę pod innym kątem, ale miałam poczucie, że wciąż tkwię w jednym miejscu. Po chwili nie miałam już sił omijać kierujących się w moją stronę meduz, które parzyły moje odsłonięte ramiona i nogi. Żeby dodać dramaturgii całej sytuacji moja maska postanowiła przeciekać, ale w strachu przestałam nawet zwracać na to uwagę. Po zapewne kilku minutach walki, które dla mnie wydawały się wiecznością wynurzyłam się na powierzchnię i zaczęłam wzrokiem szukać ratunku. Kamil pływał nieopodal, zaczęłam go wołać, ale musiałam poczekać aż w końcu wynurzy głowę, aby usłyszał moje paniczne krzyki, co ponownie było dla mnie wiecznością. W międzyczasie leżąc na plecach i dziękując w duchu, że mam na sobie kamizelkę ratunkową, i nie muszę dodatkowej energii poświęcać na utrzymywanie się na powierzchni machałam intensywnie nogami próbując dostać się bliżej wybawiciela. W końcu Kamil usłyszał moje wołania i podpłynął w moją stronę, Byłam uratowana. Kamil wyposażony w płetwy z trudem, ale jednak podholował mnie do drabinki. Dopadłam jej z niemałą ulgą i natychmiast wdrapałam się na pokład ledwo żywa. Przewodnik pomagał dotrzeć na pokład innym turystom. Wypatrywałam w wodzie Chito, który zmagał z się z żywiołem. Po całej akcji opowiadał, że miał w strach oczach. Fale zrzucały go na ostre skałki, zalewały mu rurkę, krztusił się słoną wodą, a całe siły zużywał na utrzymanie się na powierzchni. Bardzo żałował że nie miał ratunkowej kamizelki i gdyby nie pomoc przewodnika, nie wie jakby się ta przygoda dla niego skończyła.
Na pokładzie przewodnik zaproponował nam zwiedzenie niewielkiej świątyni w środku dżungli i od razu zaczął wymieniać minusy tego pomysłu. Według niego szlak miał być błotnisty i kamienisty i ciężki do pokonania w klapkach, które większość pasażerów miała na stopach. Mieliśmy pokonać znaczne przewyższenie, w wilgotnej dżungli pełnej komarów
Przewodnikowi udało się osiągnąć swój cel. Jego przemowa brzmiała wystarczająco zniechęcająco, a zwłaszcza,  że poprzednia przygoda całkiem wyssała z nas siły.
Reszta pasażerów była zgodna. Większość zabrała na statek swoje kilkuletnie pociechy i nie chciała ich narażać na nieprzyjemną wspinaczkę.

Star Beach
 Ominęliśmy więc kolejny punkt wycieczki i skierowaliśmy się od razu do Helicopter Island, nazwaną tak ze względu na swój osobliwy kształt. Naszym zdaniem powinna otrzymać nazwę kurzej nóżki. Tutaj mogliśmy poopalać się wśród przepięknej przyrody albo ponownie zanurzyć się w wodzie, aby pooglądać otaczającą wyspę rafę koralową. Prawdę mówiąc nie miałam już ochoty wchodzić do morza po mrożących krew w żyłach przeżyciach, ale żal mi było prawdopodobnie ostatniej możliwości pływania na rafie i zmusiłam się do zanurzenia. I było warto. Rafa była płytka, w każdej chwili mogłam dotknąć dna w chwili zagrożenia i wypełniona moimi ulubionymi rybkami. Goniłam szybkie skalary, pozwalałam się skubać przez pasiaste, biało czarne rybki - zebry i oglądałam różnokolorowe ryby papugi. Dobrze było pływać z Chito, który przedstawiał mi nazwy poszczególnych gatunków.

To była ostatnia odwiedzona przez nas lokalizacja. Wróciliśmy na plażę w El Nido, świętować nasz ostatni wieczór na wyspie przy piwku i pysznej kolacji.




INFORMACJE PRAKTYCZNE:

Biura podróży w El Nido organizują cztery wersje wycieczek, podczas których odwiedzamy różne lokalizacje.
Tutaj znajduje się przykładowa oferta jednego z biur znalezionych w internecie. Można swoją wycieczkę zarezerwować wcześniej, ale na miejscu również nie będzie to problemem. Wrzucam linka, bo na stronce w przejrzysty sposób można obejrzeć wszystkie lokalizacje odwiedzane podczas poszczególnych wycieczek.



A tutaj jest moja relacja z Tour A :)

Co zabrać ze sobą?
Woda - statki zapewniają pitną wodę, ale w azjatyckich krajach bezpieczniej pić wersję butelkowaną. Własne butelki należy chować do plecaków. Załoga wyrzuca znalezione śmieci na pokładzie, aby nie przedostały się one do morza.
Krem do opalania - pamiętajcie aby posmarować się nim dopiero po morskiej kąpieli. Związki chemiczne zawarte w naszych kosmetykach są szkodliwe dla rafy koralowej.
Wodoodporny worek - do zakupienia na głównej ulicy miasta w różnych rozmiarach i kolorach. Podczas rejsu fale zalewają pokład, nieochronione przedmioty na pewno zmokną.
Buty do wody - są obowiązkowe, organizatorzy wycieczek umożliwiają ich wypożyczenie za dodatkową opłatą. Czasami są wliczone w cenę. Istnieje też możliwość kupienia nowych na głównej ulicy miasta na licznych straganach.

Co wliczone jest w koszty wycieczki?
Zazwyczaj oferty są identyczne, ale warto dopytać się czy nasz organizator zapewnia wymienione niżej punkty. Warto też trochę się potargować.
Sprzęt do snorkelingu - maska i rurka. Za płetwy trzeba dodatkowo dopłacić.
Ręczniki - pod koniec wyprawy będą całe mokre od fal zalewających pokład.
Lunch - który wszędzie był podobny: pieczone ryby, krewetki, wieprzowina, sałatka z bakłażana, sos sojowy z chili, ryż i sporo różnych owoców. Pyszny! Przygotowywany na łódce i konsumowany w pięknych okolicznościach przyrody.
Buty do wody - nie wszędzie były wliczone.
Kamizelki ratunkowe - obowiązkowe na pokładzie.

Ceny: Tour A - 1200 peso + opcjonalnie 200 peso kajak (84zł + 14zł)
                   B - 1300 peso (91zł)
                   C - 1400 peso (98zł)
                   D - 1200 peso (84zł)

Wycieczki rozpoczynają się około godziny 9, a kończą około 16.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger