marca 15, 2019

5.6 Filipińska relacja: nowa miłość - Camiguin



         Camiguin - wyspa zrodzona z ognia. Zachwyciła nas od pierwszego wejrzenia. Siedem wulkanów wznoszących się dumnie ponad powierzchnię wody na nawet 1614 metrów, żyzna gleba pozwalająca rozwijać się bujnej, intensywnie zielonej roślinności, piękne, czarne plaże oraz cudowne życie podwodne, powodują, że na wyspie nie sposób się nudzić. Byliśmy pod wrażeniem jej różnorodności, wyspa ma naprawdę wiele do zaoferowania. A gdyby tego było mało to Camiguin leży poza utartym szlakiem, który wybiera większość turystów.
Podczas planowania podróży po Filipinach musieliśmy zdecydować się na kilka miejsc, które odwiedzimy. Wybór był niezwykle trudny. Camiguin wygrała, ponieważ dawała szansę na spełnienie aż dwóch podróżniczych marzeń: trekkingu w dżungli oraz wdrapania się na aktywny wulkan.

Kolejny dzień zaczął się dla nas bardzo wcześnie. Czekała nas długa podróż. Najlepszym sposobem na opuszczenie Bohol jest udanie się do Jagny na południu wyspy, gdzie z portu można odpłynąć promem w kierunku Camiguin.



Ze znalezionych przed wyjazdem informacji wynikało, że do Jagny kursują autobusy jeden raz dziennie o 8 rano. Poza prywatnym vanem, który zaproponowano nam kilkanaście razy na dworcu to jedyny sposób, aby dostać się do portu, z którego odpływają promy na Camiguin. Internet informował również, że promy odpływają jedynie w parzyste dni tygodnia, a wracają na Bohol w nieparzyste dni.
Oczywiście na miejscu okazało się, że te wszystkie porady są nieaktualne. Autobusy odjeżdżały co pół godziny, a promy odpływały codziennie. Niestety nie posiadaliśmy tej wiedzy podczas porannej pobudki i już o 6 rano zwlekliśmy się z łóżka. Planowaliśmy około 7 złapać trycykl, który miał podrzucić nas na dworzec w Tagbilaran. Oczywiście jak zawsze nasze plany nie wzięły pod uwagę kilku drzemek, dopakowania plecaków, poszukiwania właściciela naszego hotelu, któremu chcieliśmy oddać klucze oraz targowania się o cenę przejazdu do stolicy wyspy. W końcu na pokładzie naszego trycykla znaleźliśmy się o 7.30. Początkowo miałam nadzieję, że uda nam się zdążyć na czas, ale przez dodatkowy postój na stacji benzynowej, pogawędki podczas trasy i pozdrawianie wszystkich znajomych z wioski szybko je porzuciłam. Kamil uspokajał mnie, mówiąc, że według mieszkańców Panglao busy odjeżdżają z dworca wielokrotnie w ciągu dnia. We mnie pozostawał delikatny niepokój. Moim zdaniem często Filipińczycy chcą być tak bardzo uprzejmi i pomocni, że odpowiadają na Twoje pytania mimo że nie mają na dany temat zielonego pojęcia. Odpowiedź ma Cię po prostu zadowolić, nie ma znaczenia czy jest prawdziwa :D
Na szczęście tym razem mieszkańcy mieli rację. W pobliżu dworca minął nas bus jadący do Jagny, a na przystanku stał już kolejny.
Do odpłynięcia promu zostało nam mnóstwo czasu, więc postanowiliśmy przed podróżą znaleźć w pobliskiej galerii śniadanko, a może również Kamilowe płetwy.

Wyszliśmy z terenu dworca, a do naszych nozdrzy dotarł okropny fetor gnijących ryb. Z każdym krokiem smród się nasilał. Okazało się, że źródłem jest olbrzymi targ rybny - "mokry targ", gdzie rybacy przynieśli swoje poranne łowy. Mimo szczerych chęci nie daliśmy rady wejść do środka. Resztki oprawianych ryb mężczyźni wyrzucali na ziemię, pozwalając im gnić i  skutecznie odstraszając turystów. Przeszliśmy na drugą stronę drogi i podeszliśmy do galerii. Miły pan ochroniarz poinformował nas, że galeria otwierana jest dopiero o 9, ale obok znajduje się czynny Jollibee - tutejszy fast food, gdzie możemy poczekać. Posłuchaliśmy jego rady i ruszyliśmy na śniadanie. Pierwsza kawa od kilku dni smakowała cudownie!
Po chwili przed przeszklonym wejściem zebrała się grupka Filipińczyków, którzy ustawili się w rządku. Początkowo trochę mnie to zdziwiło, a potem zdziwiło mnie jeszcze bardziej, ponieważ ochroniarze każdemu wchodzącemu przeszukiwali torebki, plecaki i kieszenie. Popatrzyliśmy na nasze spakowane 20 kilogramowe plecaki. Pomyśleliśmy o czasie, jaki zmarnowaliśmy na wciśnięcie do środka naszego dobytku i już mieliśmy zrezygnować, kiedy pracownik Jolibee otworzył drzwi, prowadzące prosto do galerii. Wykorzystując brak jakiekolwiek ochroniarza przeszliśmy niezauważeni i nie oglądając się za siebie ruszyliśmy na poszukiwanie płetw. Obeszliśmy niewielką galerię, podpytaliśmy w kilku miejscach i każdy wskazywał na sklep otwierany dopiero o 10.30. Nie chcieliśmy czekać 1,5h, postanowiliśmy poszukać jeszcze w Jagnie.

Wróciliśmy na dworzec. Autobus już czekał na przystanku. Próbowaliśmy podpytać kręcących się Filipińczyków gdzie możemy kupić bilet, ale ciężko było znaleźć kogoś mówiącego po angielsku. Potrafili jedynie kierowcy prywatnych vanów, którzy nie odpowiadali na nasze pytania. Zależało im, żebyśmy pojechali do Jagny razem z nimi. W końcu wsiedliśmy do autobusu, uciekając przed namolnymi naganiaczami. Kamil próbował zapłacić kierowcy, który nie przyjął od niego pieniędzy. A młody chłopaczek oczekujący na odjazd z trudem, trochę angielskim, a trochę migowym wytłumaczył nam, że ktoś sprzeda nam bilet w trakcie jazdy. Zajęliśmy wolne miejsca, mając nadzieję, że dobrze chłopaczka zrozumieliśmy.
W autobusie o podobnej do europejskiej szerokości w jednym rzędzie zmieściło się aż sześć siedzeń. Pojazd pozbawiono szyb oraz drzwi co podczas jazdy bez klimatyzacji okazało się błogosławieństwem. Pęd powietrza swobodnie mógł wpadać do środka przynosząc odrobinę chłodu w ten upalny dzień.
Oczekiwaliśmy na odjazd. Słońce prażyło okropnie, nagrzewając naszą metalową puszkę. Ciało nieprzyjemnie kleiło się do skórzanych foteli.  Trzeba było uważać, aby nie dotknąć metalowych elementów w środku pojazdu.
W końcu ruszyliśmy. Poza kierowcą w autobusie znajdowało się jeszcze dwóch mężczyzn do obsługi kursu. Ich zadaniem było pomaganie w wsiadaniu oraz wysiadaniu kolejnym pasażerom, wkładanie plecaków do luku bagażowego czy sprzedawanie biletów. Całą trasę spędzili na schodkach, przytrzymywali się barierek i wychylali głowy, wypatrując czekających na drodze pasażerów. Nie istniały specjalne przystanki, można było stanąć w każdym miejscu i intensywnie machać do kierowcy. Czasami zdarzało się, że nikt oczekujących nie zauważył i ominięci musieli czekać na kolejny autobus.
Kierowca nie zatrzymywał się dla kolejnych pasażerów, najczęściej zwyczajnie zwalniał, a nowe osoby z pomocą pracownika wskakiwały do środka. Postoje zdarzały się jedynie wyjątkowo dla osób starszych, dzieci oraz osób z dużymi pakunkami, np. kilkoma reklamówkami z żywymi kurczakami.
Gdy ktoś chciał wysiąść, krzyczał do pracowników, lub uderzał monetą w metalową barierkę do trzymania się podczas jazdy i autobus zwalniał wystarczająco aby wyskoczyć na drogę.
Pomiędzy przystankami autobus rozwijał przerażające prędkości. Całą drogę trzymałam okulary, aby pęd powietrza mnie ich nie pozbawił.

suszące się przy drodze łupki kokosa


Na tej trasie można złapać także niewiele droższe, nowoczesne autokary z klimatyzacją. Jednak moim zdaniem nie warto rezygnować z tego świetnego przeżycia, dla lepszego komfortu. To w końcu tylko dwie godziny. Przejazd kosztował nas 60 peso za osobę (czyli około 4,20 zł).
Autobus dowiózł nas na dworzec w Jagnie, który był jego ostatnim przystankiem. Wykorzystaliśmy nadmiar czasu na szybki obiad i zakupy w supermarkecie. W ostatnich dniach zakupy robiliśmy w maleńkich wiejskich sklepikach gdzie wybór był bardzo ograniczony. Tutaj mogłam pobuszować pomiędzy półkami w poszukiwaniu ciekawostek smakowych. Zaopatrzeni w lokalne słodycze i przekąski ruszyliśmy w stronę portu. Wszystko znajdowało się w ścisłym centrum niewielkiego miasteczka.
Bilet na prom kupiliśmy online jeszcze w Polsce. Więcej praktycznych informacji znajduje się na końcu posta :) Na stronie internetowej znaleźliśmy informację, że trzeba zgłosić się do portu na godzinę przed odpłynięciem. Nie jest to przesadzone. Pomimo wcześniejszego zakupu biletu na miejscu przechodziliśmy od okienka do okienka, dokonując różnych formalności. Musieliśmy zapłacić podatek portowy, następnie podatek turystyczny, cztery różne osoby musiały sprawdzić nasz bilet oraz potwierdzenie wszystkich dodatkowych opłat. Kolejni ochroniarze kazali prześwietlić nasz bagaż. Wrzuciliśmy plecaki na taśmę, przygotowując się na tłumaczenie się z noża w zewnętrznej kieszeni. Maszyna zapiszczała, czekaliśmy grzecznie, aż ktoś do nas podejdzie, ale nikogo nie zainteresowaliśmy. Zabraliśmy plecaki i usiedliśmy w poczekalni na plastikowych krzesełkach.
Przysiadła się do nas Filipinka z kilkuletnim dzieckiem o blond włoskach i niebieskich oczkach. Maluszek pięknie mówił po angielsku. Od razu znaleźliśmy wspólny język, pobawiłam się z nim jego zabawkami w oczekiwaniu na odpłynięcie promu. Mama opowiedziała nam, że właśnie wraca z pracy na Bohol do domu na Camiguin. Pytała na jak długo wybieramy się na wyspę. Chciała pomóc w rezerwacji noclegu i skutera. Hotel zarezerwowaliśmy jeszcze w Polsce, ale chętnie skorzystaliśmy z oferty wypożyczenia pojazdu. Filipinka zadzwoniła do swojego znajomego i wytargowała dla nas cenę 300 peso za dobę ( czyli około 21 złotych). Właściciel obiecał, że będzie na nas czekał w porcie gdzie dopełnimy formalności.
Skuter był nam niezbędny, aby zobaczyć wszystkie punkty z naszego planu zwiedzania wyspy.
Kamil miał nadzieję, że będzie to lepsza maszyna niż na Boholu. A ja cieszyłam się, że nie musimy na miejscu szukać wypożyczalni.

Podróż minęła zaskakująco szybko. Zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową na dziobie, pooglądaliśmy uciekające przed rozpędzonym statkiem latające ryby i polujące na nie mewy. Podziwialiśmy Camiguin, która zamajaczyła na horyzoncie i powiększała się z każdą minutą.
Wyspa powitała nas prażącym słońcem, dużo wilgotniejszym powietrzem, przesiąkniętym słodkim zapachem kwiatów, bujną, intensywnie zieloną roślinnością. Od razu wyczuwało się zmianę klimatu.


Przed opuszczeniem portu musieliśmy wpisać nasze nazwiska, kraj pochodzenia oraz hotel w którym się zatrzymaliśmy do zwykłego zeszytu.
Zgodnie z obietnicą właściciel wypożyczalni skuterów czekał na nas za bramą. Zaprowadził nas do zaparkowanego pojazdu - pięknej fioletowej strzały. Zapłaciliśmy mu umówioną kwotę, a Filipińczyk bez zbędnych formalności oddał nam kluczyki. Nie potrzebował naszych danych, dokumentów, nawet numeru telefonu. Zapytał tylko kiedy będziemy wyjeżdżać i obiecał przyjechać przed odpływem promu, aby odebrać maszynę. My wzięliśmy wizytówkę, aby mieć z właścicielem kontakt w awaryjnych sytuacjach.
Odpaliliśmy skuter i od razu zaświeciła się lampka "sprawdź silnik". Filipińczyk uspokoił nas i polecił ją zignorować, twierdząc, że pali się ona od dawna xD
Uwierzyliśmy i uspokojeni ruszyliśmy do hotelu. Jazda nie była łatwa, mieliśmy do przetransportowania dwa ciężkie plecaki. Mniejszy Kamil wcisnął pomiędzy kierownicę a siedzenie, a drugi został na moich plecach. Musiałam się mocno trzymać, bo każde gwałtowne przyspieszenie chciało mnie porwać :D
Kamil zachwycał się nową maszyną, jej mocą, pojemnością bagażnika, wygodą siedzonka. Ja też się zachwycałam, fioletowym kolorkiem pasującym do plecaczka.
Na Bohol nie trafiło nam się tak fajnie.
Podczas drogi byliśmy pod wielkim wrażeniem mijanych krajobrazów. Gdyby nie zmęczenie całodzienną podróżą, późna pora i ciężkość plecaków zatrzymywalibyśmy się co kilkaset metrów. Jednak nie mogliśmy odmówić sobie postoju przy pięknym tarasie widokowym z cudną zatoczką otoczoną porośniętymi zielonymi paprociami klifami.

Do naszego hotelu dotarliśmy na chwilę przed zachodem słońca. I już od przekroczenia bramy byłam nim oczarowana. Przywitała nas cała rodzinka, prowadząca rodzinny biznes. Każdy, łącznie z najmłodszymi pociechami pomagali w obsłudze gości. Byli przemili, uprzejmi, doskonale mówili po angielsku. Byłam pod wrażeniem znajomości języka przez dzieciaki.
Najstarsza dziewczynka zaprosiła nas do recepcji, gdzie zaznaczyła w zeszycie nasz przyjazd, a potem zaprowadziła do naszego domku.
Polecam D&A Seaside Cottage z całego serca! Rodzinka stworzyła tutaj niepowtarzalny klimat.
Wszystko było bardzo zadbane, czyste i w każdej najdrobniejszej rzeczy widać było włożone serduszko. Właściciele byli bardzo pomocni w planowaniu wycieczek, zawsze starali zamienić z nami słowo podczas śniadania, czy kolacji. Opowiadali o sobie i o dzieciakach.
A to wszystko w świetnej lokalizacji: 20 km od portu, blisko wszystkich głównych atrakcji wyspy, przy wybrzeżu, oddalony od głównej drogi. Z naszego balkoniku roztaczał się widok na morze.

Po domku na Panglao byliśmy też pod wrażeniem udogodnień w środku. Bardzo docenialiśmy szafę! Nie musieliśmy trzymać naszych rzeczy na podłodze. Pościel wyglądała na czystą, mieliśmy do dyspozycji czajnik i lodówkę. Był nawet telewizor, klimatyzacja i ciepła woda, o której dowiedziałam się dopiero w Polsce. Dopiero po powrocie okazało się, że nie umiałam jej uruchomić :D

Hotelik ma dostęp do plaży, przy której znajduje się cudna rafa koralowa, którą można eksplorować z przewodnikiem za niewielką opłatą (150 peso czyli 10,50zł).

Słońce zaczęło się chować za horyzontem. Zrzuciliśmy plecaki, chwyciliśmy tylko aparat fotograficzny i popędziliśmy nad morze, które widzieliśmy z okna naszego domku. Nasz hotel zlokalizowany był na zboczu. Właściciele stworzyli betonowe schodki i podesty ułatwiające przedostawanie się do poszczególnych budynków. U podnóża schodków znajdowała się kładka prowadząca do portu oraz ścieżka wijąca się pomiędzy dżunglowym lasem. Wybraliśmy kamienistą dróżkę i zaczęliśmy wspinać się w poszukiwania idealnego miejsca na zachód słońca.
Po krótkim spacerze naszym oczom ukazał się piękny widok: piękna plaża zbudowana z ostrych, czarnych wulkanicznych skał wyrastających z morza. Krajobraz przypomniał mi naszą Maderską podróż.


Zachód był piękny. Słońce stworzyło piękny spektakl, a gdy schowało się za horyzontem niebo zapłonęło różnymi odcieniami czerwieni i fioletu. Nie mogliśmy nacieszyć wzroku i do domku wróciliśmy już po ciemku przy akompaniamencie dżunglistych odgłosów. Tutaj pierwszy raz usłyszeliśmy przerażający dźwięk, którego źródło próbowaliśmy odszukać kilka kolejnych dni.
W domku okazało się, że zostawiliśmy pokrowiec do aparatu, w którym schowaliśmy część pieniędzy, więc Kamil bohatersko pobiegł na jego poszukiwanie. Na szczęście został tam gdzie go porzuciłam.
Na zakończenie dnia postanowiliśmy wybrać się na kolację. Mieliśmy pojechać na skuterze w poszukiwaniu najbliższej knajpki, ale okazało się, że właściciele hoteliku prowadzą także restaurację.
Zamówiliśmy kurczaka curry i grillowaną rybkę. Kamil przyniósł nam z lodówki po zasłużonym piwku. Czekaliśmy na jedzonko dłuższą chwilę, ale było to najlepsze co na Filipinach zjadłam. Wyglądało cudnie, dopracowane w każdym szczególe jak wszystko tutaj: ryż ułożony w kształt serca, cudownie doprawiona rybka, przepyszna sałatka.
Podczas posiłku Pani przyniosła nam kartę śniadań i poprosiła żebyśmy wybrali coś na jutro, wtedy przygotowanie zajmie mniej czasu. Zdecydowaliśmy się na tosta z masłem, bekonem i jajkiem. Padnięci wróciliśmy do pokoju odpocząć przed kolejnym intensywnym dniem.

Nasz pobyt na Camiguin pokazany filmikiem:



INFORMACJE PRAKTYCZNE:
Jak dostać się na Camiguin?
Jest kilka możliwości. Najszybszą opcją jest podróż samolotem. Na Camiguin można dolecieć z dwóch dużych filipińskich miast: stolicy Manili oraz Cebu. Kursy obsługiwane są przez filipińskie linie lotnicze: z Cebu: Cebu pacific oraz Philippines Airline. Nazwy linii lotniczych są linkami do ich stron internetowych. Bilety kupowane z wyprzedzeniem mogą kosztować nawet około 150 zł. Natomiast z Manili lata Skyjet za około 200 zł.
Lądujemy na lotnisku w Mambajao. A podróż zajmuje jedynie 1,5 h.

Inną możliwością jest przepłynięcie promem, z której my skorzystaliśmy. Pomiędzy wyspą Bohol a Camiguin codziennie kursuje statek firmy Super Shuttle Ferry. Podaję link do ich strony Internetowej, na której można sprawdzić inne połączenia, ceny oraz kupić bilet online. Niestety trzeba go wydrukować , ponieważ zostanie zabrany na statku. Koszt biletu na prom w jedną stronę od osoby to około 30 zł. Podróż zajęła nam około 3h.
Prom odpływa z portu w Jagnie. Można się tam dostać z prywatnym kierowcą vanem z klimatyzacją albo lokalnym autobusem w wersji budżetowej za około 4 złote. Autobus jedzie do Jagny około 2,5-3h. Autobus odjeżdża z Tagbilaran, gdzie możemy się dostać trycyklem z Panglao. My utargowaliśmy przejazd za 14 zł.

Dlaczego wybrać Camiguin?
W moim przypadku Camiguin została numerem jeden na Filipinach. Zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. Największym plusem wyspy jest jej różnorodność. Każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Polecam ją zwłaszcza dla osób aktywnych, którzy nie lubią podczas wakacji siedzieć w jednym miejscu i potrzebują wrażeń. Można tutaj wybrać się na trekking w dżungli, centrum wyspy stanowią wysokie wulkany, na które prowadzi wiele turystycznych szlaków. Po wędrówce można zażyć kąpieli w gorących tylko z nazwy źródłach wypływających spod wulkanów. Camiguin to też piękne wodospady z jeziorkami utworzonymi u podnóża, gdzie można ochłodzić się w upalny dzień. Dookoła wyspy warto spróbować snorkelingu na cudnej rafie koralowej. Właśnie tutaj można też popływać nad zatopionym podczas erupcji wulkanu cmentarzu czy popodziwiać przydacznice olbrzymie, ponieważ na Camiguin założono ich Sanktuarium.
Można poodpoczywać na czarnych, stworzonych z pyłu wulkanicznego, pustych plażach. Dla tęskniących za białym piaskiem i rajskim turkusem istnieje możliwość rejsu na pobliską White Island - kawałek plaży na środku morza z pięknym widokiem na wyspę i górującym nad nią wulkanem Hibok - Hibok.
Camiguin leży też poza utartym turystycznym szlakiem, co niestety się zmienia. Na promie większość pasażerów była Europejczykami. Jednak na wyspie nie spotkaliśmy wielu podróżników - jedynie pojedyncze osoby przy popularnych atrakcjach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger