marca 13, 2019

5.4 Filipińska relacja: wodospady Pahangog oraz Ingkumhan




     Kolejny dzień zaczął się dla nas ciężko. Wczorajszy, miły wieczór z rodakami odrobinę się przedłużył i z rana niedobór snu oraz przesyt rumu przypomniały o sobie koszmarnym bólem głowy. Mimo wszystko postanowiliśmy nie odpuszczać naszych planów i wybrać się nad wodospady.

Wyspa Bohol słynie z pięknych kaskad wodnych z niewielkimi jeziorkami rozlewającymi się u podnóża, w otoczeniu gęstej dżungli. To idealne miejsce na chwilę relaksu i orzeźwienia w upalny dzień, z którego korzystają zarówno mieszkańcy Boholu jak i turyści. Wodospadów jest całkiem sporo do wyboru, my zdecydowaliśmy się odwiedzić Pahangog oraz Ingkumhan, o których znaleźliśmy niewiele informacji w Internecie, mając nadzieję, że unikniemy tłumów. Na poniższej mapie można znaleźć kilka innych propozycji:


Wczorajszy dzień pozwolił odpocząć naszym tyłkom od niewygodnego skuterowego siedziska. Jazda była bardzo przyjemna. Chłodny pęd powietrza przyjemnie owiewał rozpalone słońcem ciała, sprawiał, że udawało się zapomnieć o złym porannym samopoczuciu. Po kilku kilometrach zarządziłam nawet przerwę w piekarni, ponieważ mój żołądek był już w stanie przyjąć śniadanie.

Filipińskie piekarnie oferują chleb, który ciężko jest kupić w zwykłych sklepach spożywczych oraz mnóstwo słodkich bułeczek z różnorakim nadzieniem. Wybraliśmy kilka wersji ( polecam bułeczki kokosowe!) i pochłonęliśmy je jeszcze na parkingu. Ruszyliśmy dalej, w końcu czekała nas długa droga.



Po raz kolejny przemierzyliśmy most łączący Panglao z Bohol i tym razem skierowaliśmy się w stronę południowego wybrzeża.
Wycieczka była cudna! Bardzo lubię taki sposób eksplorowania nowych terenów. Już sam dojazd do głównych atrakcji sprawia mnóstwo radości. Uwielbiam szybko zmieniające się krajobrazy, wypatrywanie fotogenicznych miejsc i ciągłe zatrzymywanie skutera, aby przyjrzeć się im z bliska.
Przez to wszystkie nasze wyprawy zajmują zdecydowanie więcej czasu niż przewiduje nawigacja googla.
Na szczęście Kamil podzielał moje podejście, nigdy nie narzekał, gdy nakazywałam postój przy kolejnej plaży, polu ryżowym czy szpitalu dla bojowych kogutów.
W ten właśnie sposób trafiliśmy na lokalną plażę, którą wypatrzyliśmy z głównej drogi. Zatrzymaliśmy się przy bambusowej chatce, służącej za ochronę od słońca rybakowi, sprzedającemu swoje poranne zdobycze. Na niewielkim blacie rozłożył sporego tuńczyka oraz kilka latających ryb i w skwarze czekał na klientów.
Zeszliśmy wąską ścieżką pomiędzy filipińskimi domami, omijając koguty przywiązane sznurkiem za nóżki, świnkę odpoczywającą w kawałku cienia. Dotarliśmy na plażę, piękną, piaszczystą, z turkusową wodą. Ale co najważniejsze nie musieliśmy się dzielić tym widokiem z nikim więcej. W oddali dostrzegaliśmy wywleczone z morza łódki, które dodawały tylko uroku krajobrazowi.
Brodząc po kolana w wodzie można było przedostać się na wielką skałę - wysepkę z kilkoma drzewkami. Ubraliśmy buty do wody, ponieważ kamienie były ostre i raniły stopy. Wdrapaliśmy się na szczyt uważając na liczne, wysuszone pancerzyki krabów i mnóstwo pajęczyn.



Po tej sympatycznej przerwie ruszyliśmy dalej. Włączyliśmy nawigację, ale okazała się ona całkowicie niepotrzebna. Przy głównej drodze stało kilka osób trzymając tabliczki z napisem: Twin falls. Gdy tylko skręciliśmy z głównej drogi Filipińczycy otoczyli nas, proponując swoje przewodnickie usługi. Według mapy do wodospadów zostało jeszcze sporo drogi. Mieszkańcy okolicznych wiosek zeszli aż do wybrzeża, aby jako pierwsi wyłapać turystów i zaproponować im wycieczkę w ich towarzystwie. Podziękowaliśmy i samotnie ruszyliśmy stromą, betonową drogą wgłąb wyspy, raz na jakiś czas zerkając na naszą mapę. Roślinność stała się bujniejsza, wspinaliśmy się coraz wyżej, mijając okoliczne wioski i mnóstwo odgałęzień od głównej drogi. Szybko okazało się, że odnalezienie wodospadów nie będzie tak łatwe jak nam się wydawało. GPS ześwirował, telefon nie mógł złapać sygnału, nigdzie nie było widać żadnych drogowskazów. Na szczęście podróżowaliśmy po kraju z najbardziej uczynnymi ludźmi świata. Pytaliśmy każdego mijanego Filipińczyka o drogę. Często nawet nie musieliśmy pytać, wszyscy doskonale wiedzieli, dokąd się wybieramy i sami wskazywali nam kierunek. Gdy zjechaliśmy w złą ścieżkę cała gromadka dzieciaczków biegła za nami, krzycząc, że się pomyliliśmy i do wodospadów dojedziemy inną drogą.

Naszym pierwszym celem był wodospad Ingkumhan, ponieważ zlokalizowany był bliżej głównej drogi. Według znalezionych wcześniej informacji miał być trudny do odnalezienia. Czytając przewodniki trzeba być przygotowanym, że większość informacji będzie już nieaktualna. Filipińczycy bardzo szybko uczą się jak zarobić na turystach. Dzikie i piękne miejsca o których czytałam przed wyjazdem często okazywały się ogrodzone płotem, pilnowane przez mieszkańców, pobierających opłaty za wstęp. Zarośnięte ścieżki zmieniały się w betonowe dróżki, ułatwiające tłumom turystów dotarcie do kolejnych turystycznych atrakcji.
Wodospady też to dotknęło. Już z głównej drogi kolorowy znak zachęcił nas do zjazdu w żwirową ścieżkę, prowadzącą do Ingkumhan. Pomimo moich protestów, Kamilowi nie przeszkadzała gorsza nawierzchnia i dalszą trasę również przemierzyliśmy na skuterze.
Mijaliśmy piękne tarasy ryżowe, opadające w stronę rzeki, otoczone gęstą dżunglą, aż dotarliśmy do końca drogi, na której wybudowano bambusową chatkę. Stała przy niej kilkuosobowa rodzina pobierająca drobne opłaty za wstęp oraz parkowanie (10 peso za osobę oraz 10 peso za skuter, czyli łącznie około 2 złote). Filipińczycy byli bardzo mili, koniecznie chcieli nam pomóc. Kazali przestawić skuter, żeby stał w cieniu, zachwalali wodospady, proponowali przewodnika, opowiadali co jeszcze warto zobaczyć w okolicy.
Zostawiliśmy większość rzeczy w bagażniku, przygotowani na solidny trekking i ruszyliśmy w dół. Spodziewaliśmy się zarośniętej i niewygodnej ścieżki, a zastaliśmy betonową dróżkę wśród bujnej, dżunglistej roślinności. Tylko końcówka krótkiego spaceru wymagała większej uwagi. Ubita ziemia była śliska, zwłaszcza dla podróżujących w klapkach.
Minęliśmy bambusowe chatki, które za dodatkową opłatą można wynająć i zorganizować piknik dla rodziny  i zeszliśmy nad sam brzeg rzeki. Naszym oczom ukazał się niewielki wodospad z rozpościerającym się u podnóża jeziorkiem, które powstało z niewielką pomocą człowieka.



Nad basenem wisiała lina z zaplecionymi supełkami, na której można było się huśtać. Kamilowi pomimo wcześniejszej kontuzji udało się na nią wdrapać. Ja próbowałam wielokrotnie, ale moje ręce były zbyt słabe i za każdym razem zsuwałam się do wody. Pod huśtawką było bardzo głęboko, nie można było odepchnąć się od dna. Gdy zrezygnowana stwierdziłam, że wdrapanie się na górę jest niemożliwe nad wodospad dotarła grupka trzech Europejek z dwójką Filipińskich przewodników. Okazało się, że źle zabieraliśmy się do huśtania. Chłopak wskoczył do wody i podpłynął pod sam wodospad, złapał linę zawieszoną u szczytu i przy jej pomocy wdrapał się na górę po śliskich kamieniach. Wydawało się to bardzo trudnym zadaniem, co chwilę nogi ujeżdżały mu ze skał, przytrzymywał się tylko na rękach. Filipinka wskoczyła za nim do wody, podpłynęła do liny zawieszonej nad środkiem jeziorka i rozhuśtała ją, aby stojący na wodospadzie chłopak mógł ją złapać. Po kilku próbach udało się, chłopak trzymając mocno linę zeskoczył z wodospadu. Wycelował w najgłębszą część basenu i wpadł z pluskiem do wody.
Za chwilę dziewczyna zaczęła wdrapywać się na wodospad, mieli frajdę jak dzieci. Proponowali żebyśmy spróbowali, ale Kamil nie chciał ryzykować, aby nie odnowić sobie kontuzji, a ja stchórzyłam. Chcieli nam pomóc, pomimo, że nie byli naszymi przewodnikami.
Spotkałam się z licznymi krzywdzącymi opiniami, że filipińska uprzejmość i gościnność wynika jedynie z chęci dorobienia się na turystach. Lokalsi udowadniali, że to bzdura na każdym kroku!
Popływaliśmy troszkę w jeziorku i postanowiliśmy wrócić po skuter. W planie mieliśmy jeszcze jeden wodospad: Pahangog!

Wróciliśmy do głównej drogi i zaczęliśmy wspinać się krętymi ulicami wgłąb wyspy. Ponownie dość szybko skończył się asfalt. Jeżeli wcześniej miałam wątpliwości czy kontynuować podróż na skuterku to tutaj co chwilę kazałam się Kamilowi zatrzymywać, żebym resztę drogi mogła przejść pieszo. Kamil jednak nie podzielał moich obaw, więc resztę trasy przejechałam z zamkniętymi ze strachu oczami. Ścieżka była wąska, wyboista, pełna kamieni i wystających korzeni, a prowadziła zaraz obok olbrzymiej przepaści. Dopiero gdy zrobiło się bezpieczniej mogłam podziwiać widoki. A były piękne! W dole ciągnęły się pola ryżowe, nigdzie wcześniej nie widziałam tak intensywnej zieleni!
Droga zaprowadziła nas do małego zadaszenia, gdzie trzyosobowa rodzinka pobierała opłaty za wstęp. Zapłaciliśmy po 20 peso (czyli razem około 3 złote), tym razem parking był darmowy. Za chatką rozpoczynała się kamienista ścieżka, prowadząca do kolejnego wodospadu. W połowie drogi Kamil zorientował się, że zostawił w stacyjce kluczyki. Początkowo nie chciał po nie wracać, wierząc w uczciwość Filipińczyków, a przynajmniej tak to tłumaczył :D W końcu jednak rozsądek wygrał nad lenistwem i Kamil pognał na górę. Wrócił dodatkowo z kremem do opalania, ponieważ potrzebował pretekstu, aby nie urazić rodzinki swoją podejrzliwością.
Zeszliśmy betonową ścieżką aż do dna doliny, pokonując mnóstwo schodów i zastanawiając się jak ciężko będzie nam wrócić pod górę. Aż w końcu naszym oczom ukazały się piękne, wysokie wodospady Pahangog. Były znacznie okazalsze od swojego poprzednika. Woda spływała masywnymi kaskadami, wypełniając spore jeziorko u podnóża. Aby dostać się bliżej można było przepłynąć kawałek lub przejść wąskim bambusowym mostkiem, który nie wyglądał solidnie. Trzymając się barierki, przebrnęłam na drugą stronę, ostrożnie stawiając kroki. Związane kawałki bambusa przemieszczały się przy każdym postawieniu stopy.


Było tak jak lubiliśmy najbardziej, bez tłumów, sam na sam z naturą. Powspinaliśmy się na śliskie skałki, wykąpaliśmy się pod zimną, spływającą wodą, popływaliśmy w jeziorku. Zrobiliśmy też przerwę na kokosowe bułeczki i ruszyliśmy dalej. Powoli robiło się późno.

Wracaliśmy betonową dróżką, gdy Kamil odnalazł odchodzącą wgłąb lasu wydeptaną ścieżkę. Podejrzewaliśmy, że prowadzi ona do szczytu wodospadu, skąd mógł roztaczać się piękny widok na jeziorko i górną część rzeki. Postanowiliśmy to sprawdzić, co nie było najłatwiejszym zadaniem w klapkach. Po kilkunastu krokach, postanowiłam przebrać je na buty do wody. Zatrzymaliśmy się przy niewielkiej jaskini. Kamil od razu postanowił wejść do środka, ja czekałam na zewnątrz i jak się później okazało, dokonałam słusznej decyzji. Wieczorem Kamil pokazywał mi filmiki nakręcone wewnątrz, na których uciekały przed nim pająki wielkie jak pięść.
Postanowiliśmy ruszyć dalej, mimo, że ścieżka zrobiła się stroma i niezbyt przyjemna. Kamil w wygodniejszych butach poszedł przodem, sprawdzając czy teren nie będzie dla mnie zbyt trudny. Wrócił po chwili, informując, że widoczny fragment jest najgorszy, za chwilkę dróżka będzie dużo łatwiejsza. Po chwili marszu w dżunglistym otoczeniu okazało się, że nasza ścieżka łączy się z inną, dużo prostszą, którą ominęliśmy podczas powrotu. Gdyby ktoś chciał z niej skorzystać, wystarczy zerknąć za toaletę, gdzie pomiędzy wysokimi po pas roślinkami udeptano całkiem przyjemną dróżkę.
Czekała nas jeszcze łatwa wspinaczka i naszym oczom ukazała się wijąca się rzeka, przepływająca przez środek dżungli. Co chwilkę napotykała na swojej drodze przeszkody, z których spływała niewielkimi kaskadami. Wspinając się na ostre skałki lub brodząc w chłodnej wodzie można było przejść kawałek wgłąb dżungli. Było pięknie! Dziko, bez ludzkiej ingerencji! Takie widoki lubimy najbardziej. Wynagradzały nawet ogromną ilość komarów, a nie wszystkie bały się naszej muggi.
Zrobiło się późno, postanowiliśmy nie odwiedzać kolejnego wodospadu. Wróciliśmy po nasz skuter i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Przejeżdżaliśmy przez małe wioseczki, mijając liczne grupki filipińskich dzieci. Trafiliśmy akurat na porę ich powrotu ze szkoły. Wszystkie machały do nas radośnie, czasem zagradzały drogę naszemu skuterowi i nie pozwalały przejechać dalej. Każde chciało nas dotknąć, przybić piątkę, porozmawiać, nauczyć się naszych imion. Byłam pod wrażeniem, że nawet najmłodsze dzieciaki tak dobrze mówią po angielsku.
Przyspieszyliśmy dopiero po powrocie na główną drogę wzdłuż wybrzeża. Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, postanowiliśmy zrobić sobie przerwę i obejrzeć spektakl na plaży. Zatrzymaliśmy się na poboczu, dokładnie w tym samym miejscu, które odwiedziliśmy rano. Zeszliśmy pomiędzy filipińskimi domkami i zastaliśmy na plaży bawiące się dzieci. Wdrapywały się na wysepkę, z której zrobiły sobie "bazę". Przypomniało mi się własne dzieciństwo, kiedy budowaliśmy swoje "bazy" i walczyliśmy patykami i szyszkami. To niesamowite, że dzieci z różnych krańców świata są do siebie tak podobne! Tutaj zabawa była identyczna, tylko zamiast szyszek dzieciaki szukały muszelek i pancerzyków kraba.
Jaka szkoda, że w Polsce została wyparta przez atrakcyjniejsze tablety i telefony.


Po pokoju dotarliśmy już długo po zmroku. Padliśmy na łóżko jak nieżywi po całym dniu intensywnych wrażeń.

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

Na wyspie Bohol znajduje się mnóstwo wodospadów, niektóre bardziej, niektóre mniej popularne. Wybraliśmy mało znane wodospady Pahangog i Ingkumhan, z nadzieją, że unikniemy tłumów i rzeczywiście nam się to udało.
Wstęp na teren wodospadów jest płatny: Ingkumhan - 30 peso (2 złote), Pahangog 40 peso (3 złote) za dwie osoby.
Można się tu dostać skuterem lub z prywatnym kierowcą. Moim zdaniem trasa jest dla osób o silnych nerwach, ze względu na strome przepaście, ale w najwęższych miejscach można skuter poprowadzić.
Droga jest dobrze oznakowana, ale warto zainstalować sobie aplikację z mapami offine, ponieważ po skręceniu z głównej drogi nie mogliśmy złapać zasięgu i nie pomogło nam posiadanie lokalnej karty SIM.
Zabierz ze sobą: strój kąpielowy - w jeziorkach pod wodospadami można pływać, buty do wody - dno jest śliskie i kamieniste, a po wodospadach można się wspinać, krem do opalania, wodę do picia - powrót do parkingu w pełnym słońcu nie należy do najprzyjemniejszych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger