marca 16, 2019

5.7. Filipińska relacja - dookoła wyspy Camiguin


Na kolejny dzień zaplanowaliśmy skuterową wycieczkę dookoła wyspy, którą proponowało większość internetowych przewodników. Camiguin ma naprawdę wiele do zaoferowania i chcieliśmy maksymalnie wykorzystać jej możliwości. Mieliśmy nadzieję na spróbowanie snorkelingu na otaczających wyspę rafach koralowych, podziwianie cudownych, wulkanicznych krajobrazów czy kąpiel pod wodospadami lub w gorących źródłach.
Wstaliśmy wcześnie, aby nasz dzień pomieścił taki ambitny plan. Po pysznym śniadanku u D&A Seaside Cottage ruszyliśmy w drogę:

 Nasza trasa. Po kliknięciu w mapkę pojawi się lista poszczególnych przystanków na mapie.

Mapa całej wyspy z zaznaczonymi atrakcjami.

Na początek postanowiliśmy odwiedzić jedną z większych atrakcji wyspy - zatopiony cmentarz.
Historia tego miejsca jest bardzo smutna. W 1948 r. doszło do tragedii - erupcji starego wulkanu, który spowodował ogromne zniszczenia. Spora część wyspy opadła do morza, a wraz z nią stary cmentarz. Przez te wszystkie lata nagrobki porosła rafa koralowa, ale pomiędzy koralami wciąż można dojrzeć płyty grobowców, krzyże i kamienne figury.
Nawigacja doprowadziła nas do parkingu w pobliżu cmentarza. Nie zdążyliśmy zeskoczyć ze skutera gdy młody Filipińczyk zapytał nas czy zamierzamy snurkować na rafie. Potwierdziliśmy, a on zaprowadził nas do turystycznego biura, gdzie kazano nam wpisać się na listę odwiedzających, opłacić bilet wstępu (100 peso za osobę czyli 7 zł) i zostawić pieniądze dla obowiązkowego przewodnika (150 peso 10,50 zł). W budynku znajdowała się też spora wypożyczalnia sprzętu do snorkelingu (za 50 peso, czyli 3,50 zł dostaliśmy dwie pary płetw, kamizelkę ratunkową oraz jedną maskę). Kamil znalazł dla siebie odpowiednie płetwy i maskę, a ja zdecydowałam się także na kamizelkę ratunkową - na całe szczęście, jak później się okazało. Przebraliśmy się, zostawiliśmy plecaki w biurze i wyszliśmy na zewnątrz, gdzie czekał już nasz przewodnik. Młody, sympatyczny Filipińczyk zaprowadził nas na plażę, do której prowadziła betonowa ścieżka i strome schody. Na czarnym, wulkanicznym wybrzeżu stało kilka łódek, które transportowały chętnych turystów na platformę, wybudowaną dla upamiętnienia tragicznego wybuchu, który pogrążył cmentarz.
Odległość od wybrzeża była znaczna, dlatego początkowo myślałam, że my również przepłyniemy na platformę łodzią i tam rozpoczniemy snorkeling. Jednak moje nadzieje szybko się ulotniły, gdy przewodnik założył maskę i wkroczył do morza. Ruszyliśmy za nim. Woda wydawała się lodowata, ale nie było czasu na przyzwyczajenie do niej rozgrzanego ciała. Prowadzący nas Filipińczyk zbyt szybko się od nas oddalał. Piaszczyste dno szybko ustąpiło pięknej kolorowej rafie. Było cudnie, woda była bardzo płytka, barwne rybki przepływały w odległości wyciągniętej ręki. Rafa była bardzo rozległa, nie można było dostrzec jej końca, a do tego z nikim nie musieliśmy się nią dzielić. Dopiero pod koniec wyprawy minęliśmy wypływającą parę Chińczyków.
Podążamy za naszym filipińskim przewodnikiem :)


Bardzo podobała mi się też obecność przewodnika. Filipińczyk kilka razy przypominał nam zasady obowiązujące podczas pływania na rafie. Pilnował, aby nie stawać na koralach, zależało mu na zachowaniu piękna tego miejsca i ochronie przyrody.
Przewodnik zabrał nas na wycieczkę podczas której pokazywał nam pozostałości nagrobków porośnięte rafą, stare kamienne krzyże, czasami jakieś podwodne zwierzątko, którymi byłam najbardziej zainteresowana. Cierpliwie czekał, gdy opóźniałam przeprawę zapatrzona w kolejną ławicę rybek czy kolorową rozgwiazdę.
Niestety w trakcie snorkelingu zorientowałam się, że kupiona na Alona Beach na Panglao rurka przecieka. Przy każdym oddechu mnóstwo wody nalewało się przez niewidoczne pęknięcie. Było jej zbyt wiele, aby ją wydmuchać. Po kilkuminutowej walce, kilkunastu słonych łykach poddałam się i pozwoliłam rurce zwisać swobodnie. Nie spodziewałam się, że pokonywanie dużych odległości na bezdechu będzie aż tak męczące. Wysiłek pochłonął całe moje siły, co jakiś czas musiałam kłaść się na plecach, aby uspokoić oddech. Pod koniec wycieczki chciałam jak najszybciej znaleźć się na brzegu, martwiłam się czy dam radę tam dopłynąć.
Gdy tylko rafa ustąpiła piaszczystemu dnu stanęłam na obie nogi i brodząc w morzu wydostałam się na plażę. W międzyczasie zdjęłam z twarzy maskę z rurką. Dopiero na brzegu zorientowałam się, że szkła korekcyjne wklejone do wnętrza maski wypłynęły i utonęły w morzu. Kamil ruszył na poszukiwania, a ja, całkiem ślepa czekałam na ratunek na brzegu. Gdy straciłam nadzieję na odnalezienie soczewek zaczepił mnie nasz przewodnik, dopytując czego Kamil szuka. Dołączył do niego w morzu i po chwili wrócił ze szkiełkami.
Podziękowaliśmy i rozstaliśmy się na plaży, ponieważ Filipińczyk czekał na kolejną grupkę. My wróciliśmy do biura turystycznego, gdzie przebraliśmy się w suche rzeczy. Miła pracownica przeprosiła nas, ponieważ ze względu na brak prądu i wody na całej wyspie nie mogli zapewnić nam dostępu do prysznica. Zapewniliśmy, że nie jest to dla nas problem, nie nastawialiśmy się nawet na taką możliwość.

W trakcie naszej podróży na Filipiny zmuszona byłam przestać przywiązywać wagę do własnej świeżości. Granica dla ciuchów, które są jeszcze zdatne do użytku znacznie się przesunęła. Wielokrotnie zdarzało się, że nie mieliśmy możliwości uprania naszych ubrań, a oszczędzając miejsce w plecakach nie wzięliśmy ich dużo. Klimat sprawiał, że mokre rzeczy nie chciały schnąć,  ciągle ubieraliśmy wilgotne ciuchy. Dlatego dzień spędzony z morską solą we włosach nie stanowił żadnego problemu.

Przed dalszą drogą zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie platformy z krzyżem z widokowego tarasu i kupiliśmy kilka magnesów dla rodzinki.
Miły Filipińczyk zabrał Kamilowi gopro i koniecznie chciał zrobić nam mnóstwo ujęć. Ustawiał nas w różnych pozycjach, np. tak aby krzyż znajdował się w środku serca złożonego z naszych rąk. Wydawało się, że pomysły nigdy mu się nie skończą.

Kolejnym obowiązkowym punktem zwiedzania było Sanktuarium Przydacznic Olbrzymich na południu wyspy. Początkowo planowałam objechać Camiguin dookoła według zaleceń większości przewodników, ale Kamil zaproponował alternatywną trasę prowadzącą przez środek wyspy i jego pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Początkowo droga prowadziła stromą betonową ścieżką, wspinaliśmy się ostrymi serpentynami z pięknym widokiem na wybrzeże. Krajobraz był cudowny. W oddali majaczyła Biała Wyspa. Minęliśmy centrum sejsmologiczne, gdzie szereg naukowców bada aktywność tutejszych wulkanów, próbując przewidzieć kolejne erupcje. Można zajrzeć do środka, pracownicy podobno chętnie opowiadają o swoich obowiązkach. Nam nie wystarczyło na to czasu.
Następnie trasa zrobiła się bardziej płaska, zaczęliśmy kierować się w głąb wyspy. Roślinność stała się bujna, zielona o intensywnym, ciężkim zapachu. Po krótkiej przejażdżce naszym oczom ukazał się piękny wulkan Hibok Hibok, z ukrytym w chmurach wierzchołkiem. Widoki zapierały dech w piersiach.


Minęliśmy po drodze opuszczony, przejęty przez dżunglę traktor, gdzie podczas sesji Kamila pożarły olbrzymie mrówki. 



Trasa przypadła nam do gustu dużo bardziej niż droga biegnąca dookoła wyspy, którą wracaliśmy do hotelu.
Podczas tworzenia mapki z naszą trasą do tego posta, okazało się, że według google droga środkiem wyspy nie istnieje. Na miejscu korzystaliśmy z aplikacji Maps.me, której mapy okazały się aktualniejsze. Więc bez obaw, krótki fragment przerwy pomiędzy kolejnymi punktami wycieczki na mapie zaopatrzony jest w asfaltową trasę.

Po drodze przypadkowo natrafiliśmy na wodospady Tuasan Falls. Nie było ich w naszych planach, ale ze względu na wczesną porę postanowiliśmy zobaczyć je chociaż na chwilę. Zapłaciliśmy po 50 peso za osobę, zaparkowaliśmy skuter w jedynym kawałku cienia. Siodełko okropnie rozgrzewało się na słońcu i parzyło nawet przez materiał spodenek.
Przeszliśmy kawałek betonową ścieżką, a za rogiem wyłonił się widok ładnego, wysokiego strumyka spadającego do niewielkiego jeziorka u podnóża. Woda była przyjemnie chłodna, wiatr ładnie szumiał w dżunglowej roślinności. Było troszkę tłoczno, pewnie ze względu na odległość od głównej drogi.


Po szybkiej kąpieli i kilku zdjęciach ruszyliśmy dalej - w stronę Sanktuarium Przydacznic Olbrzymich.

Te zwierzątka o dostojnie brzmiącej nazwie to piękne, największe na świecie małże. Ze względu na gigantyczne perły, które potrafią produkować stały się gatunkiem zagrożonym. Na Filipinach działa organizacja, która chroni te piękne zwierzątka, zapewnia warunki do rozmnażania, a pieniądze czerpie z odwiedzających ich siedzibę turystów.
Z głównej drogi poprowadziły nas liczne znaki wskazujące drogę. Mijaliśmy też kilku białych ludzi, którzy upewniali nas w prawidłowości naszego kierunku. Dotarliśmy na piękną, białą plażę otoczoną czarnymi skałkami – widok jak na Seszelach! Weszliśmy przez furtkę i dotarliśmy do pierwszego stanowiska, gdzie sprzedawano bilety. Najpierw 10-letnia dziewczynka opowiedziała nam o zasadach panujących w ośrodku, regulaminie oraz przedstawiła dostępne do zwiedzania opcje. Było to niezwykle skomplikowane, tak jak i cennik za poszczególne aktywności, który zawierał wiele ukrytych kosztów. Do wyboru było kilka możliwości: zwiedzanie laboratorium przydacznic, gdzie można było dowiedzieć się kilku faktów o życiu tych zwierzątek lub opcje ze snorkelingiem jedynie w strefie rafy koralowej, lub na głębokiej wodzie z olbrzymimi przydacznicami.

Poniżej wstawiam zdjęcie cennika, który nie obejmował wszystkich opłat. W ofercie było wypożyczenie sprzętu do snorkelingu. Jeśli ktoś nie chciał skorzystać z tej możliwości i tak musiał zapłacić 25% ceny. Np. wypożyczenie płetw kosztowało 100 peso, ja ich nie potrzebowałam, więc zapłaciłam 25 peso. Dodatkowo każdy odwiedzający musiał dopłacić podatek środowiskowy, także nieujęty w cenniku.

Najpierw kilkuletnie słodkie dzieciaczki jak wierszyk recytowały nam informacje o życiu przydacznic. Każdy opowiadał jeden fragment, prowadząc nas pomiędzy betonowymi zbiornikami wody, gdzie poukładane były muszle oraz morskie żyjątka. Byłoby to niezwykle urocze, gdyby nie natrętna myśl, że dzieciaki powinny w tym momencie uczyć się w szkole.

Dowiedzieliśmy się mnóstwa ciekawych faktów, przydacznica może dochodzić do 1,5m wielkości, a ważyć nawet 320 kg. Żywi się planktonem oraz glonami. Potrafi produkować ogromne perły, a proces powstawania zajmuje około 20 lat. Na Filipinach została praktycznie wytępiona przez rybaków, ponieważ mięso przydacznicy traktowane jest jak największy przysmak.

Na koniec jedna z dziewczynek zaprowadziła nas do przewodnika, który miał nas zabrać do wody. Dostaliśmy wypożyczony sprzęt, zostawiliśmy plecaki i ruszyliśmy na koniec plaży gdzie miał się rozpocząć snorkeling.
Przewodnik był bardzo młody, niezwykle sympatyczny, uśmiech nie schodził mu z twarzy. Na początek popłynęliśmy na niewielką, zbudowaną przez właścicieli rafę, gdzie chłopaczek opowiedział nam jak rozbudowuje się taki ekosystem. Następnie zabrał nas do strefy z małżami, gdzie w płytkiej wodzie poukładano potomstwo olbrzymich przydacznic. A na sam koniec przepłynęliśmy na głębszą wodę, gdzie mogliśmy podziwiać ogromne muszle ukryte pomiędzy pięknymi koralowcami.

Wypłynęliśmy na brzeg i wróciliśmy do budynku, gdzie zostawiliśmy nasze plecaki. Pracownica poinformowała nas, że za rogiem można wziąć prysznic. Ruszyliśmy z nadzieją za budynek, a prysznic okazał się beczką pełną słodkiej wody. Zawsze to coś, przepłukaliśmy maski i kamerki gopro, a ja dodatkowo spłukałam włosy. Po chwili byliśmy gotowi do drogi.
Objechaliśmy jeszcze jeziorko, gdzie mieszkańcy hodują kraby, ale zrobiło się późno, więc  postanowiliśmy wrócić do hotelu najkrótszą trasą.
Nie udało nam się wrócić na zachód słońca. Gdy niebo nabrało fioletowo-różowych barw zaparkowaliśmy skuter przy głównej drodze, przedarliśmy się leśną ścieżką do wioski, leżącej wzdłuż wybrzeża i weszliśmy na ukrytą przed turystami plażę. Usiedliśmy na drobnych kamyczkach z naszym fotograficznym sprzętem. Otoczyła nas gromadka dzieciaków, które poczęstowaliśmy słodyczami (już wiem, że nie można! :( ) Filipiątka pokazywały nam swoje wyłowione z morza skarby. Dwóch najstarszych chłopaków wywlekło z morza łódkę, z której łowili ryby na kolację.
Koniecznie chcieli nam pożyczyć swoją szalupkę, ale podziękowaliśmy i po zachodzie ruszyliśmy w dalszą drogę.
Mieliśmy nadzieję zdążyć do restauracji na późną kolację. Tym razem padło na typowe filipińskie jedzonko: kurczak adobo i pancit canton z piwkiem, które bardzo się należało po takim aktywnym dniu. Jedzonko było pyszne, pięknie podane jak zawsze.

Właścicielka poinformowała nas, że na całej wyspie nie ma prądu. Uruchomiła agregat, dzięki któremu mogliśmy korzystać ze światła i wiatraka dla ochłody, ale dla nas najważniejsze było podładowanie aparatu i kamerek, na kolejny dzień pełen wrażeń. Jutro czekał nas trekking na wulkan Hibok Hibok. Podłączyliśmy komórki do powerbanków, mając nadzieję, że energii wystarczy jeszcze na Gopro i wykąpaliśmy się w lodowatej wodzie. O takie uroki wyspy na końcu świata.



INFORMACJE PRAKTYCZNE:
Zatopiony cmentarz
Cena snorkelingu z przewodnikiem dla dwóch osób to 400 peso (28zł): w tym - 100 peso/ osobę za wstęp, 150 peso dla przewodnika oraz 50 peso za wypożyczenie sprzętu do snorkelingu dla naszej dwójki.
Istnieje także możliwość przepłynięcia łódką na platformę widokową.
Czas pływania to około 1 godzina.
W pobliżu znajduje się mnóstwo sklepików z pamiątkami.

Wodospady Tuasan 
Wstęp - 50 peso od osoby (3,50zł)
Warto zabrać buty do wody, aby wygodniej kąpać się pod wodospadem.
W pobliżu jest mnóstwo straganików z możliwością zakupienia przekąsek, owoców, napojów a nawet benzyny w butelkach.

Sanktuarium Przydacznic Olbrzymich
Cennik niezwykle skomplikowany, patrz wyżej.
Otwarte do 17.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger