marca 17, 2019

5.8. Filipińska relacja: Camiguin - trekking na Hibok-Hibok




          Nadszedł wyczekiwany przeze mnie dzień. To właśnie dziś miało się spełnić jedno z moich podróżniczych marzeń - wspinaczka na aktywny wulkan o uroczo brzmiącej nazwie Hibok-Hibok. To właśnie dla tej przyjemności w naszych wakacyjnych planach zdecydowaliśmy się na jedną z wielu filipińskich wysepek - Camiguin.
Bardzo solidnie przygotowaliśmy się do tej wyprawy. Przed wyjazdem dokładnie przeczesałam przewodniki w poszukiwaniu wskazówek jak bezpiecznie przemierzyć tę trasę.
Znalezione informacje nie do końca pokrywały się z moją wizją dzikiej wędrówki wśród dżungli. Według naszych poprzedników wstęp na trasę bez przewodnika był zabroniony. Przed wyprawą należało zgłosić się do biura informacji turystycznej w stolicy wyspy i opłacić podatek środowiskowy oraz zarezerwować przewodnika.
Znaleźliśmy też kilka relacji podróżników, którzy wybrali się na trekking samodzielnie, nie spotykając na trasie żywej duszy. Postanowiliśmy ich przykładem zignorować znalezione informacje i przeżyć niezapomnianą przygodę sam na sam z dziką dżunglą.
Aby zwiększyć szanse powodzenia naszego planu postanowiliśmy rozpocząć nasz trekking wcześnie rano w niedzielę, która na Filipinach jest dniem świętym, który należy spędzić z rodziną.

Wszyscy nasi poprzednicy przestrzegali o trudności szlaku, dużym przewyższeniu, początkowym upale, który na szczycie zmienia się w nieprzyjemny chłód. Zalecali przeznaczenie na wycieczkę minimum 8 godzin, zabranie po dwa litry wody na głowę oraz sporo jedzonka w razie kryzysów w trakcie wspinaczki.

No to teraz opowiem wam jak wyglądała nasza wycieczka. Internet radził wybrać mniej wymagający szlak od wioski Yumbing, a nie od źródeł Ardent, mimo że druga trasa na mapie wydawała się znacznie krótsza. Postanowiliśmy skorzystać z tej rady, ponieważ przy gorących źródłach znajdowało się główne wejście na szlak, gdzie prawdopodobieństwo przemknięcia niezauważonym malało.

Wstaliśmy skoro świt i przy wejściu na szlak byliśmy około 7 rano. Nie zdołaliśmy nawet dojechać do ścieżki, gdy zatrzymał nas jeden z mieszkańców wioski pytający czy wybieramy się na Hibok Hibok. Gdy potwierdziliśmy zatarasował nam drogę i nie pozwolił ruszyć dalej bez przewodnika i opłaconego pozwolenia na wstęp.
Filipińczyk nie dał się przekonać żadnym argumentem. Na nic zdało się tłumaczenie, że mamy doświadczenie w wysokogórskich wędrówkach. Znaleźliśmy się w patowej sytuacji. W niedzielę biuro turystyczne, gdzie można uzyskać zgodę na wstęp było zamknięte, a kolejnego dnia planowaliśmy powrót na wyspę Bohol.
Opowiedzieliśmy Filipińczykowi o naszym problemie, a on zaproponował, że możemy dołączyć do grupki, którą będzie prowadzić na szczyt o godzinie 9. Pomarudziliśmy, że to dla nas za późno, a mężczyzna stwierdził, że znajdzie dla nas innego przewodnika. Kazał nam poczekać przy drodze i wkroczył do najbliższej stojącej chałupki. Po krótkiej chwili wrócił w towarzystwie nastoletniego chłopaczka.
Wspólnie ustalili cenę 1200 peso czyli około 84 zł za swoje usługi, a my nie kłóciliśmy się z nimi, ponieważ według Internetu opłaty potrafiły być znacznie wyższe.
Mieliśmy tylko banknoty 1000 i 500 a ponieważ Filipińczycy nie mieli jak wydać nam reszty to umówiliśmy się, że rozmienimy pieniądze po powrocie.
Starszy mężczyzna zabrał młodego na swój skuter i kazał nam za sobą jechać. Ruszył pod stromą górę, inną drogą niż podpowiadała nasza nawigacja. Po krótkiej przejażdżce zaparkował w niewielkiej zatoczce. Stanęliśmy obok na prowizorycznym parkingu.
Chcieliśmy zawiesić kaski, jak zwykle przytrzaskując je bagażnikiem, ale starszy Filipińczyk stwierdził, że dla bezpieczeństwa przechowa je w swoim domu.
Oddaliśmy je w jego ręce i ruszyliśmy za naszym przewodnikiem - Carlem.
Nie był on bardzo rozmowny, chyba nie do końca radził sobie z angielskim. Skręciliśmy z głównej drogi w jedną z wielu ścieżek i pomiędzy farmami kokosów, wioskami, pastwiskami dla byczków oraz wielkimi suszarniami dla łupinek po kokosach ruszyliśmy na szczyt.


 Początkowo droga była bardzo przyjemna. Szliśmy płaską,wydeptaną ścieżką, na którą cień rzucały liczne palmy. Co chwilkę spod nóg uciekały maleńkie prosiaczki, szukające ratunku u mamy.



 Przechodziliśmy obok uwiązanych za nogę kogutów hodowanych do walk - bardzo popularnej na Filipinach rozrywce. Co jakiś czas na naszej drodze stawał młody byczek, których odrobinę się obawiałam. Nasz przewodnik rzucał obok nich kamień lub kokos, którym zwierzę się interesowało, a my szybko przemykaliśmy dalej. Ja to nawet bardzo szybko, krok w krok z przewodnikiem. W takich momentach bardzo cieszyłam się, że Carl jednak idzie z nami.



Z mapy wywnioskowaliśmy, że na trasę nie weszliśmy oficjalnym wejściem. Szybciej zeszliśmy z głównej drogi i dopiero po chwili boczną ścieżką połączyliśmy się z głównym szlakiem.

Nasz przewodnik zatrzymał się na chwilę przy kranie w środku kokosowej farmy, napełnił plastikową butelkę wodą i bez przystanku ruszyliśmy dalej.
Droga stopniowo zaczęła się robić coraz bardziej stroma, roślinność coraz bujniejsza, aż w końcu wkroczyliśmy do gęstej dżungli. Powietrze zrobiło się chłodniejsze, ciepłe promienie słońca nie przebijały się przez gęste korony drzew.  Wilgotność sięgała 100%, woda skraplała się na rozgrzanych ciałach, już po kilku minutach intensywnego marszu ubrania były całkowicie przemoczone. Początkowo niosłam aparat na szyi, aby był w pogotowiu na wypadek nagłego pomysłu na zdjęcie, ale szybko musiałam schować go do pokrowca w obawie o jego życie. Kamil śmiał się, że w takich warunkach nie sposób się odwodnić, bo pije się przy każdym oddechu. Z kolejnymi krokami wody przybywało, gleba zamieniła się w lepiącą, gęstą i śliską breję, w której zapadały się nasze adidaski. Nasz przewodnik co chwilę gubił zassane klapki.

Filipińczyk zatrzymywał się czasem i dopytywał czy nie chcemy zrobić przerwy. Poziom emocji dostarczał nam chyba dodatkowej energii, bo nie odczuwaliśmy zmęczenia pomimo całkiem porządnego tempa.

Dotarliśmy do pierwszego puntu widokowego, skąd podobno można zaobserwować białą wyspę na środku morza. Nasze widoki nie były najlepsze, biała mgła zasłaniała dosłownie wszystko. A wczorajszy dzień był tak piękny… No nic, bez podziwiania ruszyliśmy na szczyt. Wspinaczka zrobiła się ciut trudniejsza, trzeba było przytrzymywać się korzeni i gałęzi, żeby nie zsuwać się po grząskim błotku. Kamil na mapie obserwował naszą wyprawę, co chwilę rzucał ciekawostkami na temat obecnej wysokości lub czasu wycieczki. Zauważył też kiedy minęliśmy najwyższy punkt i zaczęliśmy schodzić w dół. Dotarliśmy na niewielką polanę wewnątrz krateru, gdzie wśród wysokiej trawy przedostaliśmy się wydreptaną ścieżką do niewielkiego jeziorka, które znacznie zmniejsza swoje rozmiary w porze suchej. Podobno w porze deszczowej wody jest znacznie więcej. Raz na jakiś czas z mgły wynurzały się zarysy otaczającej nas góry, ale widoki nie były powalające. Nie mieliśmy szczęścia.













Przewodnik ubrał bluzę, narzekając na chłód na szczycie. Pokazaliśmy mu aktualne fotografie z Polski - nasze piękne ośnieżone góry.

Wracając spotkaliśmy kilka grupek które podobnie do nas pomimo braku pogody zdecydowały się na spacer w dżunglistym otoczeniu.
Gdybyśmy szli bez przewodnika, co chwilkę ktoś by nas zaczepiał, groził mandatem, czy innymi przykrymi konsekwencjami. W połowie drogi spotkaliśmy też mężczyznę, który rano nie pozwolił nam samodzielnie wspinać się na Hibok Hibok. Był zaskoczony naszym tempem, nie chciał uwierzyć, że tak szybko udało nam się zdobyć szczyt.
Powrót okazał się znacznie trudniejszy od wspinaczki, ze względu na ogromne ilości błota. Nogi co chwilę ujeżdżały na śliskiej nawierzchni. Za poręcz służyły mi liany, powalone pieńki, które często nie dawały żadnego oparcia, zsuwały się ze mną w dół błotnistej ścieżki. Stawialiśmy czujne kroki, uważając na łatwe w takich warunkach kontuzje.
Na szczęście po początkowych trudnościach, trasa stała się łatwiejsza i szybkim krokiem wróciliśmy do zostawionego przy głównej drodze skutera.
Całość wycieczki zajęła nam 4h, a nie 8 jak ostrzegali inni. Ale przyznaję, tempo mieliśmy niezłe!

W trójkę wskoczyliśmy na skuter i zjechaliśmy do domku przewodnika, gdzie powitała go liczna rodzina zaskoczona szybkim czasem powrotu. Przed biedną, filipińską chatką z bambusa i liści palmy bawiła się cała gromadka brudnych dzieci, które czujnym okiem obserwowała matka z babcią. Jeden ze starszych braci przyniósł z budynku nasze kaski. Dopiero teraz dotarło do nas, że Filipińczyk, który nie chciał nas przepuścić na samodzielny trekking na wulkan jest ojcem naszego przewodnika.
Nabraliśmy też podejrzeń, że jego "łapanie" turystów to sposób na dodatkowy, nie do końca uczciwy zarobek. Nie kazał nam opłacać obowiązkowego pozwolenia na przejście szlaku, ominęliśmy główne wejście, zbaczając na ścieżkę zbyt wcześnie z asfaltowej drogi, a do tego przewodnikiem był jego niepełnoletni syn.

Chłopak wskoczył na drugi skuter zaparkowany pod domem. Mieliśmy jechać za nim do sklepu gdzie mogliśmy rozmienić 500 peso i zapłacić mu brakującą część pieniędzy. Gdy tylko chatka zniknęła za zakrętem oddaliśmy przewodnikowi cały banknot.
Miałam wrażenie, że Filipińczyk rzuci nam się na szyje. Podejrzewaliśmy, że cały zarobek za swój solidny trening będzie musiał po powrocie oddać tacie, a nie miał z nami lekko! :D  Chłopak najpierw pognał w stronę domu, ale po chwili przemyślał sprawę i zawrócił w stronę sklepu rozmienić nadwyżkę pensji.

Mimo, że miałam straszną ochotę przeżyć niezapomnianą przygodę sam na sam z gęstą dżunglą to ta sytuacja ostatecznie upewniła mnie w słuszności zatrudnienia przewodnika.
Myślę też, że wszystkie znalezione opisy trasy pokonanej na własną rękę są już nieaktualne. Szlak stał się bardziej popularny, spotyka się na nim sporo turystów. Nie sposób przemknąć niezauważonym.

Dzięki naszej zawrotnej prędkości zaoszczędziliśmy mnóstwo czasu. Wróciliśmy do naszego hoteliku na szybki prysznic, aby zmyć z siebie pozostałości błota. Wpadliśmy na szybki obiad do pobliskiego baru Beehive, który serwował pyszne burgery w wypiekanych przez siebie bułeczkach.

Następnie ruszyliśmy w stronę gorących źródeł Ardent, utworzonych z wody wypływającej spod wulkanu. W przewodnikach znalazłam informacje, że atrakcja otwarta jest całą dobę. Miałam plan trafić tutaj późnym wieczorem, a może nawet w nocy, po całodniowej wycieczce, aby dać ukojenie zmęczonym mięśniom w gorących basenach. Na szczęście do  źródeł dotarliśmy wcześniej, ponieważ na miejscu okazało się, że kompleks zamykany jest na noc.
W ogóle miejsce to odbiegało odrobinę od moich wyobrażeń. Woda była raczej chłodna, a baseny zatłoczone, ale większość ludzi stanowili mieszkańcy wyspy. Rzeczywiście źródła były dobrym miejscem na spędzenie niedzieli z rodziną. Wszyscy obserwowali nas jakbyśmy byli jakimś egzotycznym zjawiskiem. Klimat psuł odrobinę trwający remont i rusztowania zagradzające połowę basenów.
Było miło, ale nie polecałabym tego miejsca, jako obowiązkowego punktu programu. 

Po wyjściu zostało nam jeszcze trochę czasu do zachodu słońca. Postanowiliśmy zmarnować go na zgubienie się gdzieś na wyspie. Wybraliśmy nieoznakowaną dróżkę prowadzącą w kierunku wybrzeża. Szybko skończył się asfalt, zjechaliśmy na szeroką, gruntową drogę, przecinającą olbrzymie pole ryżowe o intensywnym zielonym odcieniu. Wszędzie na wietrze łopotały zawieszone na kijach kawałki ubrań, służące za strachy na tutejsze wróble. Dojechaliśmy do plaży, gdzie filipińska trzyosobowa rodzinka starała się wyciągnąć na brzeg maleńką bangę. Tata siłował się z nią w wodzie, mama z dzieciaczkiem w chuście pomagała z brzegu. To byli jedyni ludzie na całej plaży. Odstawiliśmy skuter, zabraliśmy nasze szybkoschnące ręczniki i rozłożyliśmy się na czarnym, wulkanicznym piasku łapiąc ostatnie chwile słońca, przed zachodem. Ale jak to my, nie umiemy długo wysiedzieć w jednym miejscu i ruszyliśmy na spacer wybrzeżem, w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na pożegnanie słoneczka. Może nie wyglądało to tak rajsko jak w przewodnikach o Filipinach. Woda nie miała pięknego turkusowego odcienia, a piasek delikatnej białej faktury, ale i tak było pięknie! Uroku dodawał fakt, że poza bawiącymi się kilkuletnimi Filipińczykami nie spotkaliśmy tutaj nikogo! Cudowna sprawa, właśnie takich miejsc, niedocenianych przez turystów szukam w podróżach.

Zachód był piękny, pojawiły się nawet cudne ptaszki, przypominające mi nasze jaskółki, które zgrabnie przelatywały nad wodą, pozując do kiczowatych zdjęć.

W Polsce nawet po zachodzie jeszcze dłuższą chwilę jest jasno. Tutaj po spektaklu bardzo szybko zapada całkowita ciemność. Inna szerokość geograficzna :) Wróciliśmy do hotelu spakować nasze bagaże przed kolejnym transferem na następną, naszą ostatnią wyspę.

Wstąpiliśmy jeszcze na piwko, mangowego shakea i szybką przekąskę przed spaniem, ale spotkała nas właścicielka, która ucięła sobie z nami pogawędkę na temat życia na Filipinach, opowiedziała dużo ciekawostek, zwłaszcza o służbie zdrowia, gdy dowiedziała się jak zarabiamy w Polsce. W rezultacie, nie udało nam się położyć wcześniej i kolejnego dnia bardzo trudno było otworzyć oczy o nieludzkiej 5 rano.



INFORMACJE PRAKTYCZNE:
Co warto zabrać ze sobą na trekking na Hibok Hibok?
Wygodne buty, bluzę z długim rękawem, nakrycie głowy, sprey przeciw komarom, krem do opalania, przekąski, woda!
Hibok Hibok mierzy 1332m.n.p.m., a marsz rozpoczynamy niemal z wysokości morza. Trasa ze względu na trudny klimat jest bardziej wymagająca.
Przewodniki wyceniają czas podejścia na 3-5h, nam trasa zajęła 2h.
Oficjalnie przed wycieczką należy udać się do biura turystycznego DENG w Mambajao i wykupić pozwolenie na wstęp na szlak oraz umówić się z przewodnikiem. Samodzielne wejście  na wulkan jest zabronione i karane mandatami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger