grudnia 10, 2019

7.17. Lankijska relacja: ostatnie dni wypoczynku w Marawelli i podróż do Negombo.



Mówiąc szczerze Kalpitaya nie nie skradła naszych serc. Hotel, okolica, jedzonko nie wywołały specjalnego wrażenia. Ostatnie dni naszego wyjazdu mieliśmy ochotę spędzić leniuchując na ciepłej plaży, popijając drinki i wodę ze świeżo zebranych kokosów i zajadając pyszne owoce morza. Idealnym miejscem na takie aktywności wydała się nam popularna wśród turystów miejscowość - Marawella. Miasteczko znajdowało się w połowie drogi pomiędzy Kalpitayą a Negombo, gdzie kończyła się nasza podróż. Właśnie z Negombo startował nasz samolot powrotny.
Z samego rana po śniadaniu rozliczyliśmy się z pracownikami hotelu i poprosiliśmy o zamówienie tuk tuka, który zabrałby nas na dworzec autobusowy. Podróż minęła szybko i po 2 godzinach staliśmy już przy głównej drodze w nowej miejscowości. Od razu zlokalizował nas kierowca tuk tuka. Pokazaliśmy mu nazwę hotelu, w którym zrobiliśmy rezerwację dzień wcześniej. Młody chłopak stwierdził, że nie zna takiego miejsca i nie wie gdzie chcielibyśmy jechać. Zostawił nas na środku drogi wraz z ciężkimi plecakami. Z pomocą przyszła nam nawigacja, znaleźliśmy hotel na mapie i ruszyliśmy pieszo zgodnie ze wskazówkami telefonu. Po kilkudziesięciu metrach spotkaliśmy kolejnych taksówkarzy. Tym razem nie pozwoliliśmy kierowcy uciec! Wpakowaliśmy się na pokład i pokazaliśmy właścicielowi pojazdu nazwę naszego hotelu. Zrobił wielkie oczy, tłumacząc, że nie zna takiego miejsca. Po raz pierwszy tego dnia poczułam pewien niepokój. Z naszych dotychczasowych doświadczeń wynikało, że lokalsi są świetnie zorientowani w topografii swojego miasteczka, zwykle wystarczyło rzucić nazwą, aby lankijczycy zawieźli nas pod same drzwi. Na szczęście mieliśmy mapę, a na niej zaznaczoną lokalizację naszego hotelu. Pokazaliśmy ekran telefonu naszemu kierowcy, ale mapa była dla niego nieczytelna. Nie mogliśmy się też porozumieć po angielsku, więc na migi poprosiliśmy, aby jechał prosto, mając nadzieję, że nawigacja zabierze nas na miejsce. I zabrała - wprost na niewielki cmentarz. Wysiedliśmy zdezorientowani. Wpadłam w panikę, czyżby nasz hotel nie istniał? Zapłaciliśmy z góry za pierwszą noc, nasze pieniądze pewnie przepadły. Taką stratę pewnie byśmy przeboleli, ale pozostawał jeszcze jeden problem do rozwiązania. Sezon turystyczny w Marawelli jeszcze się nie rozpoczął, więc wybór obiektów do noclegu był mocno ograniczony. Na bookingu zostały same drogie hotele w bardzo wysokim standardzie, które nie były przewidziane w naszym budżecie.
Zaczęliśmy przeglądać wybraną przez nas ofertę w poszukiwaniu numeru telefonu do właściciela. Jest! Niestety nikt nie odebrał... Po kilkunastu minutach prób w skrzynce mailowej znaleźliśmy przeoczoną poprzedniego dnia wiadomość, w którym właściciel wysłał prawidłową nazwę hotelu i nowy adres. Resztę drogi pokonaliśmy pieszo. W recepcji na całe szczęście wiedzieli o naszej rezerwacji i miły pracownik zaprowadził nas do naszego pokoju. 
Widok jaki rozciągał się z naszego tarasu wynagrodził mi te chwile stresu - piękny, zadbany hotelowy ogród obsadzony tropikalnymi roślinami przechodzący w szeroką plażę. Wysokie palmy kołysały się na wietrze. Słońce odbijało się w wodzie w basenie, zachęcając do kąpieli. Rozwiesiliśmy nasze wilgotne ubrania i plecaki na zewnątrz, mając nadzieję, że może w końcu uda się nam je uratować od pleśni. 
Tak jak zaplanowaliśmy ostatnie dni spędziliśmy na słodkim lenistwie. Zajadaliśmy pyszne, hotelowe jedzonko, pływaliśmy w basenie, spacerowaliśmy wzdłuż wybrzeża, bawiliśmy się z lokalnymi dzieciakami, które zbiegały się z całej okolicy gdy tylko Kamil wyciągał drona. Z miasteczka przynosiliśmy świeże kokosy. Próbowaliśmy pływać w oceanie, budowaliśmy piaskowe zamki, układaliśmy napisy z muszli i kawałków koralowca. Śledziliśmy olbrzymie nietoperze, które podczas zachodu słońca wznosiły się w powietrze. Taki relaks był nam potrzebny!





Ostatni dzień postanowiliśmy spędzić w Negombo. Chcieliśmy zrobić zakupy, aby zabrać do Polski trochę Sri Lanki. Do tej pory ograniczaliśmy ilość kupowanych pamiątek, aby nie dźwigać ich na plecach całą podróż. Na wypadek nieprzewidzianych niespodzianek woleliśmy też być blisko lotniska.  Z całym naszym dobytkiem dotarliśmy do głównej drogi, gdzie mieliśmy nadzieję złapać autobus do Negombo. Na szczęście okazało się to łatwym zadaniem. Przytroczyliśmy nasze plecaki do metalowych barierek wewnątrz pojazdu i znaleźliśmy dla siebie najwygodniejszy kawałek podłogi. 


Na dworcu autobusowym postanowiliśmy najpierw udać się do naszego hostelu, gdzie zostawimy ciężkie bagaże, a następnie udać się na zwiedzanie miasta i ostatnie zakupy. Znalezienie odpowiedniego pojazdu, który zabrałby nas w kierunku lotniska zajęło sporo czasu. Po niezliczonych rozmowach z taksówkarzami, pracownikami dworca w końcu udało nam się napatoczyć na odpowiedni autobus. Wpakowaliśmy się do środka i zajęliśmy miejsca w oczekiwaniu na odjazd. Miejskie korki zjadły nam bardzo dużo czasu. Najpierw zmarnowaliśmy godziny żeby dostać się do centrum na dworzec, żeby potem w podobnym czasie opuścić go w kierunku obrzeży. Z niewielkiej zatoczki poprosiliśmy kierowcę tuk tuka, aby zabrał nas do hostelu. Na miejscu bardzo sympatyczni właściciele zaprowadzili nas do skromnego pokoiku. Za dodatkową opłatą można było poprosić gospodarza o transport na lotnisko prywatnym samochodem. Chętnie skorzystaliśmy z tej opcji. Nasz lot miał się odbyć z samego rana, baliśmy się, że złapanie tuk tuka o takiej nieludzkiej porze będzie wyzwaniem. Nie chcieliśmy ryzykować spóźnieniem. W pokoju wypakowaliśmy z jednego z plecaków nasz dobytek, aby zrobić miejsce na pamiątki dla naszych najbliższych. Tak przygotowani mogliśmy ruszać na podbój miasta! 
Czekał nas powrót do centrum Negombo. Tym razem nie daliśmy się przeraźliwym korkom. Wysiedliśmy kawałek przed centrum, postanawiając dalszą drogę pokonać na piechotę. 

Odwiedziliśmy olbrzymi supermarket, gdzie znaleźliśmy mnóstwo lankijskiej herbaty z najróżniejszymi dodatkami, lokalne przyprawy, które mieliśmy zamiar wykorzystać w naszych potrawach. Podczas pobytu zebraliśmy sporo przepisów na lankijskie dania i nie mogliśmy się doczekać, aby wypróbować je w naszej kuchni. Z trudno dostępnych w Polsce smaków, które warto ze Sri Lanki przywieźć są liście curry, bez których gotowanie jest praktycznie niemożliwe. Fajnie zabrać gotowe mieszanki proszku curry w zwykłej i prażonej wersji, znacznie ułatwiają pracę. I dla mnie chilli i cynamon nie mogą się równać importowanym do Polski odpowiednikom. Do naszego koszyka wpadł również olejek waniliowy. 
Zakupy przed zwiedzaniem nie były najmądrzejszym pomysłem, ale na szczęście ograniczyła nas ostateczna waga bagażu, na którą godziły się linie lotnicze. 

Negombo to niewielkie miasteczko, które swoją popularność zawdzięcza bliskiej lokalizacji lotniska. Turyści często wybierają to miejsce na aklimatyzację po przylocie lub ostatnie sprawunki przed odlotem. Miejscowość ma bogatą bazę noclegową, doskonale rozwiniętą infrastrukturę dla podróżujących, jest świetnym węzłem komunikacyjnym - to tylko rzut beretem do stolicy Kolombo, z której dostaniemy się praktycznie w każde miejsce wyspy. Dzisiaj okolice Negombo słyną z uprawy ryżu, palmy kokosowej oraz cynamonu. Dużą rolę w gospodarce miasta odgrywa również rybołóstwo. Przy porcie funkcjonują dwa targi rybne, które stały się naszym pierwszym celem wyprawy. Ze względu na odległość skorzystaliśmy z usług kierowcy tuk tuka, który zgrabnie omijając korki zawiózł nas pod bramy targu. Niestety zamkniętego. Rybacy przywozili swoje łupy dwa razy dziennie. Z samego rana i późnym wieczorem. Było dopiero południe, nie opłacało się nam czekać tyle czasu, więc odwiedziliśmy jedynie lokalny port wypełniony kolorowymi łódkami, kołyszącymi się na wodzie. 



W pobliżu znajduje się również fort holenderski, który w dzisiejszych czasach został przystosowany do roli więzienia. Często wymienianą atrakcją Negombo, na którą nie starczyło nam czasu jest rejs po Kanale Hamiltona, który łączy ze sobą Kolombo i miasteczko Puttam. Ten około 200km szlak służył kiedyś do transportu przypraw i ryżu do stolicy państwa. Teraz jest głównie atrakcją turystyczną. Rejs można połączyć również ze zwiedzaniem słonowodnej laguny zamieszkałej przez ryby, kraby, krewetki czy meduzy. 
Wyzwaniem było dla nas znalezienie restauracji. Do Negombo trafiliśmy w trakcie pełni księżyca, podczas której lankijczycy obchodzą święto Poya Day. Wszystkie pełnie są traktowane przez rząd Sri Lanki za święta państwowe i są wolne od pracy. Buddyści poddają się w tym czasie medytacji, rozmyślają o głównych założeniach swojej religii. Zakazane jest spożywanie alkoholu. Większość knajpek, które znajdowaliśmy na mapach były zamknięte. Z pomocą przyszedł nam kierowca tuk tuka, który zabrał nas do turystycznej części miasta wzdłuż głównej plaży, gdzie rzeczywiście znaleźliśmy kilka lokali. Tylko jeden z nich serwował lokalne dania. To była nasza ostatnia kolacja, nie mieliśmy ochoty na włoski makaron czy amerykańskiego burgera. Niestety nie udało nam się zamówić do posiłku pożegnalnego piwka. Zakaz sprzedaży alkoholu był restrykcyjnie przestrzegany.



 Po posiłku nadszedł czas na ostatni spacer i powrót do hostelu. Czekało nas jeszcze pakowanie naszego dobytku, co z taką ilością herbaty, przypraw i innych pamiątek było sporym wyzwaniem. Kolejnego dnia czekał nas już powrót do domu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger