Kolejny dzień rozpoczęliśmy jeszcze przed wschodem słońca. Czekała nas przeprawa do centralnej części wyspy, gdzie mieliśmy w planach odwiedzić najważniejsze kulturalne zabytki Sri Lanki. Jak to zwykle u nas bywa rankiem przyszedł czas na dopakowanie naszego dobytku. W nerwowej atmosferze ścigania z czasem próbowaliśmy wcisnąć cały nasz ekwipunek, który za każdym razem odrobinę się pomnażał do plecaków. Pora była zbyt wczesna na śniadanie, ale zgodnie z wczorajszą umową właściciel przygotował dla nas kanapki na drogę. Przed wejściem czekał już zamówiony przez niego tuk tuk. Baliśmy się, że z samego rana nie zastaniemy nikogo kto mógłby nas podrzucić w stronę centrum. Zapłaciliśmy umówioną kwotę, pożegnaliśmy się, dziękując za pobyt i ostatni raz rzuciliśmy okiem na cudowny widok, rozświetlony właśnie przez budzące się słońce. Trzeba było ruszać...
Dojechaliśmy pod peron i zarzuciliśmy na plecy ciężkie plecaki. Ustawiliśmy się w sporej kolejce złożonej głównie z turystów do kasy biletowej. Kupiliśmy bilet na drugą klasę i rozsiedliśmy się wygodnie na plastikowych krzesełkach w oczekiwaniu na pociąg. Nadmiar czasu chciałam wykorzystać na szybkie śniadanie, ale okazało się to kiepskim pomysłem. Gdy tylko wyjęłam pachnące kanapki z plecaczka natychmiast pojawiły się obok, wychudzone głodne psiaki. Kilka podeszło pod moje nogi, reszta podniosła się ze swoich miejsc pilnie obserwując zdarzenia, gotowe zjawić się w kilka sekund gdybym okazała się źródłem jedzonka. Nie miałam tylu kanapek dla nas wszystkich. Schowałam pakunek z powrotem do plecaka. Psiaki popatrzyły na mnie oczkami pełnymi zawodu. Obok młoda turystka poczęstowała szczeniaczka czipsem. Starsze psiaki rzuciły się na niego z okropnym hałasem, poturbowały go i wyrwały przekąskę z pyszczka. Najsilniejszy porwał smakołyk, a cała zgraja ruszyła w stronę turystki, warcząc złowrogo. Przerażona dziewczyna wysypała chrupki na ziemię i czmychnęła w odległy kąt. Psy rzuciły się na czipsy, tocząc między sobą walki o lepszą pozycję. Zasłoniłam się plecakiem i podniosłam wysoko nogi, opierając je na krzesełku. W momencie pozbyłam się wyrzutów sumienia.
Na peron podjechał nasz pociąg. Odnaleźliśmy drzwi do drugiej klasy, ale nasze plecaki skutecznie nas spowolniły. Gdy wtaszczyliśmy się do środka większość miejsc była już pozajmowana. Przeszliśmy przez kilka wagonów, aż trafiliśmy na jeden praktycznie pusty. Wrzuciliśmy bagaż na półkę nad głowami i rozsiedliśmy się wygodnie. Zadowoleni z odnalezionej miejscówki wyjęliśmy w końcu kanapki z ostrą jajeczną pastą i zjedliśmy nasze śniadanie przy wygodnym stoliku. Oprócz nas w środku wagonu znajdowała się tylko córka z mamą, które rozmawiały ze sobą pięknym angielskim. Wygody, które tutaj spotkaliśmy wydawały nam się podejrzane, ale staraliśmy się nie dopuszczać do siebie takich myśli.
Dopiero po dwóch godzinach jazdy podczas sprawdzania biletów okazało się, że przedział przeznaczony jest dla pasażerów, którzy wykupili sobie gwarancję miejsca siedzącego jeszcze na dworcu. Miły konduktor poprosił nas o opuszczenie miejsc i przeniesienie się do innego wagonu. I rzeczywiście, za drzwiami czekał nas ściśnięty tłum ludzi. Znaleźliśmy wolne miejsce naszym plecakom, a sami usadowiliśmy się w otwartych drzwiach pociągu. Dopiero po kilku stacjach w środku zrobiło się luźniej i znaleźliśmy dla siebie miejsce siedzące.
Podróż pociągiem trwała 7 godzin i sama w sobie była atrakcją. Trasa kolejowa z Ella do Kandy uznawana jest za jedną z najpiękniejszych na świecie. Początkowo prowadzi pomiędzy górskimi szczytami wspinając się coraz wyżej. Widoki na otaczające wzgórza przyprawiają o gęsią skórkę. Następnie opada łagodnie w dolinki, mija większe i mniejsze miasteczka, przecina rzeki, prowadzi obok wodospadów.
Zgodnie z planem po siedmiogodzinnej podróży wylądowaliśmy w Kandy - sporej miejscowości, oferującej sporo atrakcji turystycznych. Można tutaj odwiedzić znaną na cały świat Świątynię Zęba Buddy. Wewnątrz dość kiczowatego budynku znajduje się święta relikwia. Po opłaceniu biletu wstępu można wziąć udział w ceremonii, podpatrzeć mieszkańców modlących się, składających ofiary, posłuchać nastrojowej, religijnej muzyki. Można również zerknąć na zapakowany w osiem złotych relikwiarzy ząb. Zerknąć, nie zatrzymywać się ani na sekundę, czego pilnują stojący obok strażnicy oraz napierający tłum ludzi. Często polecanymi przez przewodniki atrakcjami w Kandy są wieczorne pokazy tradycyjnych lankijskich tańców, ogród botaniczny w Perademiya, Bambarakiri falls. Pobyt w Kandy może być też idealną okazją na zakupy. W mieście jest mnóstwo sklepików z herbatą, biżuterią, z której słynie Sri Lanka, butików, gdzie na wymiar stworzone zostaną niesamowite kreacje, w tym tradycyjne lankijskie sari! Jednak na podstawie internetowych relacji ulubionych bloggerów postanowiliśmy zrezygnować z odwiedzenia miasta. Dla nas takie mocno turystyczne miejsca nie są atrakcyjne. Chcieliśmy mieć więcej czasu na inne destynacje.
Jedynym miejscem, które wydawało się całkiem ciekawe i zostało na naszej liście do odwiedzenia to Sembuwatte Lake i wodospad Hunnasgiriya.
Postanowiliśmy miasto ominąć i od razu ruszyć w kierunku trójkąta kulturalnego Sri Lanki. Na pierwszy przystanek wybraliśmy Dambullę. Zwiedzanie chcieliśmy zacząć od słynnego kompleksu świątyń w jaskiniach, a następnie pojechać do Sigiriyi.
Kandy nie wywarło na nas pozytywnego wrażenia. Wysiedliśmy z pociągu i na mapie odnaleźliśmy dworzec autobusowy, ruszyliśmy w pokazanym przez nawigację kierunku.
Po drodze zaczepił nas straszy mężczyzna, który zaproponował przejazd do Dambulli jego klimatyzowanym samochodem. Odmówiliśmy grzecznie tłumacząc, że chcemy pojechać autobusem. Dziadek wciąż mając nadzieję na zarobek nie odpuszczał. Próbował nam wmówić, że żaden autobus w obranym przez nas kierunku nie będzie już dzisiaj odjeżdżał. Zaczął tłumaczyć, że kolejny przewidziany jest dopiero na rano, a jadąc z nim zaoszczędzimy i czas i pieniądze, bo nie będziemy musieli nocować w mieście. Grzeczne prośby nie pomagały, dziadek nie chciał odpuścić. Byłam zmęczona po podróży, plecak boleśnie wrzynał mi się w ramiona, wciąż musiałam czujnie rozglądać się dookoła, aby w tym tłumie nie stracić części swojego dobytku. Przepychający się mieszkańcy rozdzielali mnie od Kamila i co chwilę musiałam podbiegać kawałek żeby nie zgubić się w tej miejskiej dżungli. Wszystko rozgrywało się w 40 stopniowym upale. Mój nastrój nie był najlepszy, a włóczący się za nami dziadek nie poprawiał sytuacji. Skręciliśmy zgodnie ze wskazaniami nawigacji, a straszy mężczyzna zaczął nas zawracać, twierdząc, że idziemy w złą stronę, autobusy do Dambulli odjeżdżają z innego miejsca. Podejrzewając, że dziadek zaprowadzi nas jednak do swojego samochodu postanowiliśmy zignorować jego rady. Mapa zaprowadziła nas na dworzec. Obeszliśmy wszystkie stanowiska, ale nigdzie nie znaleźliśmy odpowiedniego przystanku. Podpytaliśmy jednego z kierowców, którzy oczekiwali na odjazd. Kazał nam zawrócić. Cofaliśmy się co jakiś czas podpytując kolejną osobę o drogę. Zgodnie pokazywali nam, że musimy zawrócić. Gdy z powrotem dotarliśmy do stacji kolejowej wypatrzyliśmy na ulicy autobus jadący do Dambulli. Zdesperowani zaczęliśmy machać wszystkimi kończynami, przepychając się przez ruchliwą drogę. Na szczęście kierowca nas zauważył, zatrzymał się na środku, a my w biegu wskoczyliśmy do wnętrza. Nie zostało dla nas ani jedno wolne miejsce, ale mogliśmy zrzucić z barków ciążące plecaki. Nasze poszukiwania zajęły nam godzinę. Padnięta usiadłam po prostu na podłodze.
W autobusie zarezerwowaliśmy jeden nocleg na bookingu. Skusiła nas niska cena i lokalizacja w samym centrum, praktycznie obok dworca autobusowego. Od razu odezwał się do nas właściciel, prosząc żebyśmy zadzwonili jak tylko dojedziemy do Dambulli, a odbierze nas z dworca swoim tuk tukiem.
Nie zdążyliśmy jednak tego zrobić. Gdy wysiedliśmy z autobusu podbiegł do nas kierowca tuk tuka. Okazało się, że mężczyzna był właścicielem noclegu z bookingu. Ucieszył się ze spotkania, pomógł zapakować nasze plecaki do środka swojego pojazdu i zabrał nas do siebie. Wynajęty pokój okazał się jednym z pomieszczeń w jego prywatnym domu. Rodzina przeznaczyła dwa pokoje dla gości, mieszcząc się w pozostałej części domu.
Właściciel opowiedział nam, że drugi pokój również zajmują goście z Polski. Zaproponował nam kolację przyrządzoną przez żonę. Zgodziliśmy się ochoczo, bo w brzuchach burczało nieznośnie po całym dniu podróży. Okazało się jednak, że żona jest jeszcze w pracy i na posiłek musimy trochę poczekać. Nadmiar czasu postanowiliśmy wykorzystać na spacer po okolicy. Od śmierci głodowej uratowały nas wafle ryżowe, które podjadaliśmy kierując się w stronę centrum. Niestety paskudna pogoda postanowiła podróżować razem z nami. Po chwili z nieba zaczęły spadać olbrzymie krople. Schroniliśmy się w wielkiej, zadaszonej hali, na której mieszkańcy stworzyli warzywno-owocowy targ. Bardzo lubię takie klimaty, spacerowaliśmy pomiędzy olbrzymimi stosami mango, arbuzów, kukurydzy, ananasów - czego tylko dusza zapragnęła. Sprzedawcy zagadywali, pokazywali swoje towary, częstowali egzotycznymi różnościami, które pierwszy raz na oczy widziałam.
Pogoda nie pozwoliła nam dojść aż do centrum miasteczka. Krople deszczu coraz częściej uderzały w blaszany dach hali targowej. Nic nie wskazywało na to, że ulewa się uspokoi. Nałożyliśmy kurtkę przeciwdeszczową i moją znienawidzoną foliową, jednorazową pelerynę, obiecując sobie, że pierwszą rzeczą jaką zrobię po powrocie będzie zakup prawdziwej kurtki, którą będę zabierać w każdą następną podróż. Zrezygnowaliśmy z dalszego spaceru i wróciliśmy do domu. W środku powitał nas znajomy głos.
- No nie wierzę! Jaki świat jest mały!
Zdjęłam szybko okulary i przetarłam zaparowane szybki. Na kanapie w salonie siedziała para poznana na dworcu w Elli. Czekał nas przyjemny wieczór. Przysiedliśmy się do nich i przy pysznej kawce para opowiedziała nam o pysznej kuchni gospodyni, o zorganizowanej przez właściciela wycieczce do Sigiriyi i na safari. Oczy otworzyły mi się szerzej gdy słuchałam ich opowieści. Nasz gospodarz od razu zaproponował, że dla nas również może przygotować podobne atrakcje. Zgodziliśmy się ochoczo i umówiliśmy się na kolejny dzień. Wycieczka na safari w jednym z parków narodowych Sri Lanki była moim wielkim marzeniem. Dzięki właścicielowi odpadł nam problem samodzielnego organizowania wypadu. Nowym znajomym pokazaliśmy nasze zdjęcia z Elli, oni zaprezentowali swoje z ogrodu botanicznego w Kandy.
Podczas gdy my rozmawialiśmy w najlepsze, żona i córki gospodarza podały do stołu naszą obiecaną kolację. Stół uginał się delikatnie pod tą ilością jedzenia. Curry z warzywami, kurczakiem, sałatki, przekąski, plasterki ogórka podane z ostrą pastą, papadam, ryż gotowany z goździkami i kawałkiem cynamonu. Chciałam spróbować wszystkiego, mimo, że organizm nie chciał ze mną współpracować. Nie jest przyzwyczajony do pikantnych potraw. Musiałam przynieść sobie chusteczki do ocierania ociekającego nosa. Dziewczyny, które podpatrywały nasz posiłek z drugiego pokoju śmiały się, twierdząc, że celowo stworzyły dla nas wersję łagodną. Jestem słaby zawodnik! Gdy do naszych żołądków nie dało się już nic zmieścić żona gospodarza zabrała prawie puste półmiski i na deser doniosła świeże owoce... Właściciel dosiadł się do nas, dziewczyny schowały się w kącie podsłuchując rozmowy. Nasi nowi znajomi wyjęli polską wódkę. Mężczyzna opowiedział nam, że kiedyś pracował z Rosjanami i miał już okazję próbować podobnych specjałów.
Wieczór był bardzo miły, ale krótki. Sąsiedzi musieli wstać bardzo wcześnie, aby dojechać na lotnisko. Ich pobyt na Sri Lance powoli się kończył. A my potrzebowaliśmy zregenerować siły przed intensywnym dniem, który zaplanowaliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz