Kolejny dzień rozpoczęliśmy wcześnie, aby załapać się na okno pogodowe. Według mieszkańców w ostatnich dniach padało codziennie, ale ulewa zaczynała się dopiero około południa. Zjedliśmy szybkie śniadanie z cieszącym oko widokiem na otaczające wioskę góry, spakowaliśmy plecak i mogliśmy wyruszać w drogę. Zaplanowaliśmy bardzo aktywny dzień, wypełniony atrakcjami. Na początek chcieliśmy wybrać się na Little Adam's Peak - wzgórze górujące nad okolicą. Podobnie jak poprzedniego dnia złapaliśmy tuk tuka, który podrzucił nas do centrum. Znaleźliśmy na mapie pocztę, gdzie mieliśmy nadzieję nadać kartki pocztowe do znajomych i rodziny. Nawigacja poprowadziła nas do rozpadającej się drewnianej budki pozamykanej na cztery spusty za pomocą kłódek i żelaznych łańcuchów. Na ścianie białą farbą ktoś namalował zgrabny angielski napis "Post Office". Obeszliśmy budynek dookoła, nie mogąc znaleźć wejścia. Nasze zmagania zobaczył młody chłopiec, który na migi pokazał nam, że pocztę przeniesiono i wskaże nam prawidłową drogę. Dzieciak z tornistrem na plecach zawrócił ze swojej trasy i podprowadził nas kawałek w przeciwnym kierunku. Wskazał na nowy budynek, sprawiający lepsze wrażenie jak poprzednik. Gdy tylko upewnił się, że odnajdziemy drogę odwrócił się i biegiem puścił się ulicą, aby zdążyć na pierwsze lekcje.
Oddaliśmy oklejone znaczkami kartki miłemu pracownikowi i mogliśmy ruszać dalej. Ponownie odpaliliśmy nawigację, aby doprowadziła nas do początku szlaku na szczyt. Spacerkiem pokonywaliśmy wioskę, przyglądając się budzącym się do życia mieszkańcom. Przy głównej drodze nie było prywatnych domków. W całości zapchana była restauracjami, knajpkami, barami, budkami z lodami, sklepami z pamiątkami i innymi lokalami przystosowanymi do spełniania potrzeb turystów. Codzienne życie zostało zepchnięte gdzieś na obrzeża.
Nasz szlak rozpoczynał się łatwą gruntową drogą pomiędzy uprawami herbaty. Zaraz przy ścieżce do zdjęć pozowały Tamilki w tradycyjnych strojach z wielkimi koszami lub workami zaczepionymi na głowie, do których wrzucały świeżo zerwane listki. Każda z nich musiała dziennie przynieść około 20 kg zbiorów, za które dostawały marne grosze. Nic dziwnego, że chętnie zaczepiały turystów proponując zdjęcie, za które dostawały dodatkową zapłatę.
Początkowo szeroka droga, którą niektórzy pokonywali samochodami lub tuk tukami zwęziła się. Dalej możliwa była już tylko piesza wspinaczka. Szlak wznosił się łagodnie. Z każdym krokiem odsłaniały się nam nowe widoki na całą dolinę i kolejne szczyty, które kusiły wysokością i obietnicą wspaniałych krajobrazów. Niepewna pogoda nie dawała nam jednak takich możliwości, musieliśmy zadowolić się wyjściem na mało wymagający, turystyczny Little Adam's Peak. Mimo wczesnej pory po drodze mijaliśmy sprzedawców, którzy chcieli umilić nam wspinaczkę chłodnym kokosem, napojami z przenośnej lodówki, różnymi przekąskami.
Dotarliśmy do najbardziej stromego fragmentu, na którym dla ułatwienia wybudowano betonowe stopnie. Czekał nas jeszcze ostatni trawers wąską, wydeptaną ścieżką wśród wysokich traw i już byliśmy na szczycie! Przywitał nas orzeźwiający wiatr, przyjemnie rozdmuchujący włosy i bawiący się chorągiewkami przytroczonymi do buddyjskiej kapliczki. Widok roztaczający się ze wzgórza był niesamowity. Wszędzie dookoła ciągnęły się zielone pagórki, porozdzielane głębokimi dolinkami. W oddali majaczyły kolorowe wioski. Wodospady spadały rwącymi i zabrudzonymi po ostatnich ulewach kaskadami. Pobawiliśmy się z bezdomnymi szczeniakami, które wypatrywały z zaciekawieniem nowych turystów i lizały po rękach licząc na jakieś przysmaki.
Obeszliśmy okolicę. Little Adam's Peak składa się tak naprawdę z dwóch
szczytów. Na pierwszym znajduje się złota kapliczka Buddy, za którą
znaleźliśmy ścieżkę prowadzącą na drugi, niższy szczyt. Dopiero tam
otwierały się wszystkie widoki.
Mimo wczesnej pory na szczycie spotkaliśmy całkiem sporo innych turystów. Mieliśmy nadzieję na lot dronem po okolicy, ale ze względu na zbyt dużą ilość świadków oraz znaki zabraniające latania ze względu na dzikie osy, które mogłyby drona zaatakować zmuszeni byliśmy zrezygnować.
Na szczycie można spędzić spokojnie kilka godzin, delektując się zastanymi krajobrazami. Nas przegoniły jednak ciemne chmury, grożące ulewą i burzą. Szybkim krokiem ruszyliśmy w dół. Na szczęście u podnóża odrobinę się przejaśniło, mogliśmy realizować dalsze plany. Kolejnym punktem na liście był słynny na cały świat kolejowy most dziewięciu łuków. Przy drodze znaleźliśmy tabliczkę informującą, że droga przez las jest najszybszym sposobem, aby dostać się do mostu. Mapa potwierdziła tę rewelację - rzeczywiście zaznaczono przerywaną ścieżkę, która wydawała się sporym skrótem. Spryskaliśmy się obficie środkiem przeciw komarom i ruszyliśmy pomiędzy drzewa. Początkowo wygodna, wydeptana trasa ustąpiła rozmokłej, zabłoconej ścieżce. Nie przewidzieliśmy, że po ostatnich ulewach na drodze czeka nas sporo strumyków, bagiennych kałuż trudnych do przekroczenia w klapkach. Wspierając się nawzajem, pokonywaliśmy wszystkie przeszkody.
Drogę umilały nam makaki wspinające się po drzewach w ucieczce przed fotografującymi je turystami.
Na most dotarliśmy na godzinę przed przejazdem pociągu, na który polują wszyscy instagramowi fotografowie. Budowla robiła wrażenie. Sklecona z ciemnego kamienia, bez ani grama zaprawy stała dumnie pośrodku dżungli, wprawiając w zachwyt swoim rozmiarem.
Obeszliśmy okolicę, szukając dobrego ujęcia bez tłumów za plecami. Zaryzykowaliśmy też start dronem, czując się bezpiecznie wśród samych turystów. Okazało się jednak, że w cieniu drzew ukrywał się policjant pilnujący porządku. Gdy unieśliśmy się w powietrze zaczął na nas gwizdać i ruszył w naszą stronę. Obawiając się konfiskaty drona lub mandatu wylądowaliśmy grzecznie, a pan policjant zawrócił i ponownie usiadł sobie w cieniu, nie mówiąc nam ani słowa. Drona schowaliśmy i użyliśmy go tylko podczas przejazdu pociągu, chowając się przed policjantem po drugiej stronie mostu. Z każdą minutą na moście pojawiało się coraz więcej turystów, chcących zobaczyć przejazd kolei. Rozsiadali się na kamiennych barierkach, aby zająć jak najlepsze, nie do końca bezpieczne miejsce na spektakl. Całkiem przyjemnie było popatrzeć jak ludzie opuszczają swoje miejscówki w popłochu gdy z nieba zaczęły spadać ogromne krople.
Aby nie marnować cennego czasu do Elli chcieliśmy wrócić tuk tukiem, ale kierowcy poinformowali nas, że droga została zasypana lawiną błotną i aby bezpiecznie ją okrążyć musielibyśmy nadrobić 20 kilometrów. Zrezygnowaliśmy z tej możliwości na rzecz dwu kilometrowego spaceru znaną nam już ścieżką przez las. Tym razem wyposażeni w mapę staraliśmy się skrócić drogę, wybierając inne dróżki. W efekcie wylądowaliśmy w totalnej dziczy, zarośniętej gęstą roślinnością, w błocie po kostki i musieliśmy się zawracać do głównej drogi. Takie nasze zwykłe komplikacje. Na szczęście udało nam się bez większych ofiar wydostać do miasteczka.
Pogoda nie pozwoliła nam zrealizować reszty naszych planów. Schowaliśmy się do pobliskiego baru. Popijając zimne piwko, obserwując główną ulicę z górnego balkonu nie traciliśmy nadziei, że niebo trochę się rozchmurzy. Nadzieja nie opuszczała nas gdy przenieśliśmy się do fantastycznej restauracji gdzie krewetki w kremowym sosie na mleku kokosowym i pyszne kawałki kurczaka w pikantnym sosie przepijaliśmy kolejnym piwkiem.
Pogoda nie umożliwiła nam dalszego zwiedzania. Główna droga została zasypana błotem i kawałek asfaltu oderwał się, uniemożliwiając przedostanie się do większości atrakcji. Nie pozostało nam nic innego jak wieczór wykorzystać na poszukiwanie pamiątek dla rodziny i przyjaciół. Musieliśmy zrezygnować z części planów ze względu na ciągłe deszcze i kolejnego dnia postanowiliśmy uciekać dalej – do Sigriyi.
W naszym apartamencie spotkaliśmy nowych podróżników. Próbowali zapukać do drzwi właściciela, szukając pomocy. Nikt nie otwierał. Okazało się, że chłopaka rozbolał ząb a w apteczce posiadali tylko aspirynę. Oddaliśmy bardziej potrzebującym wszystkie nasze leki przeciwbólowe i życzyliśmy powodzenia w poszukiwaniu dentysty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz