Kolejnego dnia czekała na nas niespodzianka. Gospodyni przygotowała dla nas tradycyjne lankijskie śniadanie. Stół uginał się pod ciężarem półmisków z dhal, warzywnym curry, placuszków z ryżowego makaronu. Oczywiście nie podano nam sztućców, żebyśmy w pełni mogli poczuć się jak lokalsi. Mieszkańcy wyspy jadają przy pomocy swoich rąk. Na początku szło nam to dość opornie, ale po instruktażu szybko nauczyliśmy się chwytać namoczone w sosie kawałki placków.
Dzieci i gospodyni ruszyły do swoich codziennych obowiązków. A my wróciliśmy do pokoju spakować niezbędny na wycieczkę ekwipunek. Zaplanowaliśmy zwiedzanie Sigiriyi, treking na skałę Pidurangalę oraz odwiedziny w polecanym przez gospodarza ogrodzie lokalnych przypraw i leczniczych roślin.
Deszcz nie odpuszczał od samego rana, ale nie udało mu się zepsuć naszych humorów. Postanowiliśmy nie planować atrakcji dnia, a pomysły dostosowywać do panujących warunków atmosferycznych. Razem z gospodarzem zapakowaliśmy się do jego starszego tuk tuka i ruszyliśmy na zwiedzanie okolicy. Po zatankowaniu pojazdu w centrum Dambulli ruszyliśmy w kierunku Sigiryi. Mimo deszczu poprosiliśmy, aby kierowca zawiózł nas pod skałę Pidurangala.
Sigiriya, a dokładniej znajdująca się w wiosce Lwia skała - widoczna z oddali, 200 metrowa magmowa maczuga, na szczycie której znajdują się pozostałości mitycznego pałacu jest wizytówką całej Sri Lanki.
Zdania na temat historii Sigiriyi są podzielone, jednak najbardziej popularna teoria zakłada, że ruiny były kompleksem pałacowo-obronnym wybudowanym na polecenie króla Kassapy. Według legendy w V w. zabił własnego ojca, a jego starszy brat, który powinien objąć władzę, w obawie o własne życie uciekł z ojczyzny. Okrutny Kassapa mianował się nowym władcą, ale żył w ciągłym strachu, że prawowity następca tronu, brat Moggalan powróci, aby pomścić ojca i odebrać należną mu władzę. Król przeniósł ówczesną stolicę z Anuradhapura do Sigirya, gdzie nakazał wybudować swój pałac na szczycie olbrzymiej skały, górującej nad okolicą. Na terenie budowli znajdowały się spichlerze, zbiorniki na wodę, fortyfikacje, całość otoczono fosą, w której zamieszkiwały krokodyle. To wszystko miało zapewnić Kassapie bezpieczeństwo w razie najazdu. Moggalan zbierał siły i przygotowywał się do ataku aż 18 lat, ale ostatecznie udało mu się obalić mordercę ojca i przejąć władzę w państwie.
Obecnie niewiele zachowało się ze wspaniałego pałacu. Przy wejściu można podziwiać lwie pazury - tylko tyle zostało z olbrzymiego strażnika pilnującego króla. Znane na całym świecie są także kontrowersyjne freski, pokazujące nagie kochanki króla.
Lwia skała ma olbrzymią wartość historyczną, ale i estetyczną. Widoki rozpościerające się ze szczytu przyprawiają o zawroty głowy. Płaskie, zielone tereny pełne stawów, pól ryżowych i kilka wystających skalnych maczug. Niestety atrakcja ta przyciąga tłumy turystów, a ceny biletów wstępu skutecznie odstraszają część podróżników.
Na szczęście udało nam się znaleźć fajną alternatywę. W sąsiedztwie znajduje się bliźniacza skała Pidurangala, gdzie za wstęp zapłaciliśmy 10-krotnie mniej. Jest to miejsce zdecydowanie mniej popularne, a więc i mniej zatłoczone. Wdrapanie się na szczyt dostarcza podobne wrażenia, a dodatkowo roztacza się z niej cudowny widok na Lwią Skałę właśnie.
Kierowca podrzucił nas na początek szlaku. Deszcz trochę się uspokoił, więc postanowiliśmy spróbować wdrapać się na szczyt, ewentualnie zawrócić, gdyby pogoda bardziej się popsuła. Zakupiliśmy bilety wstępu w małej drewnianej budce ustawionej obok świątyni buddyjskiej. Młode dziewczyny w tradycyjnych lankijskich sari poprosiły o zakrycie ramion i kolan. Moje krótkie spodenki odsłaniały nogi aż po uda, więc pożyczyłam świątynną chustę, którą zawinęłam na biodrach jak spódnicę. Chustę można odwiesić na drzewie za terenem sanktuarium lub oddać dziewczynom po skończonej wycieczce. Rozpoczęliśmy wspinaczkę schodami zbudowanymi z czerwonej cegły, którymi obecnie płynął rwący strumień. Wdrapaliśmy się na barierkę, którą staraliśmy się ominąć rzekę, aby nie zmoczyć butów. Przeprawa zajęła nam dużo więcej czasu niż zazwyczaj. Przeskakiwaliśmy pomiędzy kałużami, przemykaliśmy bokiem, aby nie wpaść w błoto. Dopiero gdy wyszliśmy ponad linię drzew ścieżka stała się przyjemniejsza. Skały poukładane w wygodne, kamienne schodki poprowadziły nas pod sam szczyt. Po drodze zatrzymaliśmy się przy ogromnym posągu śpiącego Buddy z czerwonej cegły. U jego stóp w podobnej pozycji drzemał bezdomny psiak.
Sama końcówka szlaku była bardziej wymagająca. Przecisnęliśmy się pomiędzy skałkami, ostrożnie stawiając stopy i podciągając się na rękach. Na szczęście na chwilę przed naszym atakiem szczytowym przestało padać, chmury rozstąpiły się na moment, aby odsłonić widok na Sigiryę w oddali. Zupełnie jakby niebo postanowiło nas nagrodzić za włożony wysiłek i niegasnącą nadzieję. Obeszliśmy cały teren, pobawiliśmy się z bezdomnymi psiakami, które wdrapały się, aż tutaj, zrobiliśmy sesję zdjęciową.
Niestety pogoda nie była aż tak łaskawa, po chwili chmury ponownie przesłoniły widoki, grożąc ulewą. Ruszyliśmy w kierunku zejścia, gdzie ustawiła się już spora kolejka. Schowaliśmy się pod skalnym daszkiem, gdzie w ostatnim momencie udało nam się założyć kurtkę przeciwdeszczową. Z nieba zaczęły spadać zimne krople z każdą minutą zwiększając swoją intensywność. Kolejka w kierunku ciasnego zejścia przerzedziła się i nadszedł czas opuścić nasze suche miejsce pod skalnym okapem. Ruszyliśmy bardzo ostrożnie stawiając stopy na śliskich skałkach. Kamil ruszył przodem przy okazji pomagając przerażonym turystom w najtrudniejszym fragmencie szlaku. Po chwili marszu byliśmy całkiem mokrzy. Ze skałek spadały niewielkie wodospady rozbryzgując w powietrzu delikatne kropelki. Wchodziliśmy w mijane wcześniej kałuże, które nie były w stanie pogorszyć stanu naszego obuwia. W ekspresowym tempie dotarliśmy do tuk tuka. Kierowca czekał na nas na parkingu z naszym plecakiem, w którym zostawiliśmy suche ubranie na zmianę. Przyjemnie było pozbyć się mokrej foliowej pelerynki i założyć ciepłą bluzę.
Ruszyliśmy dalej. Nasz przewodnik zorganizował nam wycieczkę objazdową po wiosce. Dotarliśmy do parku, gdzie znajdowało się wejście na Lwią Skałę. Teren atrakcji był otoczony wysokim płotem, ale skutecznie odstraszała fosa, w której leniwie wylegiwały się krokodyle. Udało się nam też uwiecznić na zdjęciu zaspanego warana, piękne sowy chowające się w gęstym buszu czy niewielkie kolorowe ptaszki wesoło fruwające nad głowami.
Nasz kierowca przewiózł nas tuk tukiem polnymi drogami, abyśmy mogli z każdej strony obejrzeć słynną skałę. Czasami było to spore wyzwanie dla leciwego tuk tuka, który przebijał się z trudem przez zalane błotnistymi kałużami trasy.
W drodze powrotnej Gospodarz podrzucił nas do ogrodu przypraw i roślin leczniczych. Od razu dołączył do nas przewodnik, który podczas krótkiego spaceru opowiedział nam o różnych specyfikach używanych w medycynie ajuwerdyjskiej.
Na Sri Lance poza tradycyjnymi metodami leczenia sporo osób korzysta również z ludowych sposobów. Obok zwykłych szpitali, przychodni czy poradni znajdują się również placówki ajuwerdyjskie, gdzie leczenie przeprowadzane jest za pomocą ziół, specjalnych mieszanek przypraw czy roślin oraz masaży. Jako jedyna z różnych metod "alternatywnych" posługuje się również technikami zabiegowymi.
Medycyna ajuwerdyjska jest na wyspie bardzo popularna. Mieszkańcy korzystają z niej częściej niż z pomocy prawdziwej ochrony zdrowia. Mimo, że koszta są zdecydowanie wyższe. Jest to też fantastyczny sposób zarabiania pieniędzy na turystach. Praktycznie w każdej miejscowości spotykaliśmy salon masażu, czy sklep z ajuwerdyjskimi specyfikami.
Nasz przewodnik rozpływał się na temat właściwości leczniczych różnych ziół i przypraw. Przechodziliśmy obok kolejnych sadzonek, mając możliwość obejrzenia w jaki sposób rosną egzotyczne rośliny: ananas, kurkuma, imbir, goździki, aloes i wiele innych. Przy każdym zatrzymywaliśmy się na moment aby wypróbować stworzoną z danej rośliny maść, napar, pastę. Zostaliśmy poczęstowani rozgrzewającą herbatą, na Kamilu zademonstrowano właściwości depilujące naturalnego kremu. Na sam koniec dwóch praktykantów medycyny alternatywnej zademonstrowało na nas tradycyjny masaż z wykorzystaniem naturalnych specyfików. Składał się on głównie z wcierania tłustego oleju we włosy i nawilżania skóry kremem z aloesu. Opcjonalnie można było praktykantom zostawić drobną zapłatę. Po pokazie nadszedł czas na zakupy w niewielkim sklepiku. Zwiedzanie było darmowe, ale nadrabiano to cenami za maści, napary, kremy, mieszanki ziół czy przypraw. Presja na zakupy była ogromna, przewodnik stał przy nas przez cały czas namawiając na zakup różnych buteleczek poprawiających trawienie, obniżających cukier, wspomagających pracę wątroby czy nerek, na odmłodzenie skóry. Uwolniliśmy się dopiero po zakupie kilku opakowań rozgrzewającej herbaty, która umiliła nam zimowe wieczory w Polsce.
Wróciliśmy do wynajmowanego pokoju i po zmyciu z ciał ajuwerdyjskich specyfików postanowiliśmy resztę dnia spędzić w centrum miasteczka. Nasz gospodarz akurat wybierał się na zakupy, więc zabraliśmy się z nim w okolice centrum. Kluczyliśmy pomiędzy sklepikami, aż trafiliśmy na lokalny targ. Bardzo lubię takie miejsca, dają możliwość podpatrzenia codziennego życia mieszkańców. Często zaskakują zwyczajami czy egzotycznymi, lokalnymi produktami. Minęliśmy stoisko zoologiczne. Do zwykłego roweru przyspawano metalowy stelaż, na którym rozwieszono mnóstwo foliowych torebek wypełnionych wodą, w których pływały złote rybki. Obok w maleńkich klatkach cierpiącymi oczkami wpatrywały się w klientów myszki, króliki, szczeniaki, kocięta czy olbrzymie pająki.
Najpierw obejrzeliśmy stanowiska z materiałami, gotowymi ubraniami, firankami. Miłe kobiety starały się nas namówić na zakup odzieży z ich stoiska. Na targu można było dostać wszystko od ubrań, butów, dziecięcych zabawek przez przyprawy, suszone ryby i owoce morza, ryż, soczewicę, świeże warzywa i owoce po żywe zwierzęta, części do samochodów i tuk tuków. Czego dusza zapragnie.
Do naszego domku wróciliśmy na piechotę. Czekała już na nas aromatyczna kolacja. Żona gospodarza z pomocą córek ponownie wyczarowały niesamowite pyszności.
Na kolejny dzień zaplanowaliśmy zwiedzanie ruin dawnej stolicy Sri Lanki Polonnaruwy, jednak pogoda pokrzyżowała nam plany. Całodzienny spacer wśród pozostałości starożytnego miasta nie wydawał nam się atrakcją w strumieniach deszczu. Kolejnym punktem, który zapowiadał się obiecująco były położone w środku dżungli, tajemnicze, zapomniane ruiny świątyni Kaludiya Pokuna otoczone klimatycznymi jeziorkami. Jednak przez ostatnie ulewy drogi stały się nieprzejezdne dla zwykłych autobusów, tuk tuków czy skuterów. Mogliśmy podjąć jedynie próbę pieszej przeprawy około 12 kilometrów, jednak nie było pewności, czy wezbrane rzeki pozwolą nam dotrzeć na miejsce.
Byliśmy zmęczeni ciągłym uciekaniem przed ulewami, wiecznie wilgotnymi ubraniami. Nasze pranie nie schło, nabierało jedynie wilgoci z powietrza. Któregoś dnia odkryliśmy piękną plantację pleśni na Kamilowej kosmetyczce zostawionej w łazience. Grzyb obrósł też plecak i koszulki, których Kamil nie schował do plastikowych worków a luzem pozostawił w pokoju. Kamil odkrył, że najszybciej wysycha jego niebieski T-shirt ze sztucznego materiału. Zabrał ze sobą dwa identyczne, które nosił na zmianę przez większość wyjazdu. Dlatego na zdjęciach z naszej wyprawy wyglądamy jakbyśmy zabrali ze sobą po jednej koszulce.
Byliśmy zmęczeni pogodą i mieliśmy ochotę po prostu wygrzać się w słoneczku, wysuszyć nasz ekwipunek i odpocząć po trudach podróży. Zdecydowaliśmy, że wyszukane przez nas atrakcje, których nie zdążyliśmy odwiedzić zostawimy sobie na kolejne odwiedziny wyspy i skrócimy nasz pobyt w deszczowej Dambulli. Wybór kolejnego miejsca uzależniliśmy wyłącznie od prognoz pogody. Mieliśmy ochotę zobaczyć jeszcze wschodnie wybrzeża Sri Lanki, miasto Trikunamalaje, podobno najpiękniejsze plaże wyspy: Niavelli i Upvelli, wybrać się na oglądanie wielorybów. Nasz gospodarz zadzwonił do rodziny mieszkającej w tamtych regionach i potwierdził nasze obawy. Od kilkunastu dni wschód wyspy męczą okropne ulewy, a prognozy nie zapowiadają poprawy. Mapy pokazywały deszcze praktycznie nad całą Sri Lanką z jednym wyjątkiem. Znaleźliśmy jedne jedyne miasteczko, nad którym nie wisiały ciężkie chmury - Kalpitaya. I tam właśnie postanowiliśmy spędzić kolejne dni naszego urlopu.
Wybór przełomu listopada i grudnia na naszą podróż może nie był najszczęśliwszym pomysłem. Jest to okres bezpośrednio po zakończeniu pory deszczowej, ale wciąż mogą się zdarzać ulewy. Jednak mieszkańcy zgodnie twierdzili, że nasilenie i częstość opadów są bardzo nietypowe jak na tę porę roku. Wszystkiemu winny był monsun, który w tym samym czasie rozpanoszył się w okolicy Filipin, siejąc bardzo duże zniszczenia. Odwołano tam loty, nie kursowały promy, większość morskich atrakcji została zabroniona ze względu na niebezpieczeństwo. Silne wiatry i ulewy zniszczyły całe wioski, a skutki ich oddziaływania były odczuwalne nawet pięć tysięcy kilometrów dalej, np. na Sri Lance.
INFORMACJE PRAKTYCZNE:
Trekking na skałę Pidurangala.
Cena: 500rs od osoby.
Czas wejścia na szczyt około 30 minut.
Uwaga! Na trasie minęliśmy kilka uli dzikich pszczół, ładnie kamuflujących się pomiędzy skałkami.
Co zabrać?
Wygodne buty. Szlak nie jest bardzo wymagający. Większość drogi można spokojnie przejść w klapkach. Dopiero sama końcówka wymaga większej uwagi i lepszych butów.
Chustę na ramiona. Szlak prowadzi przez teren buddyjskiej świątyni, gdzie należy zakryć kolana i ramiona.
Ogród przypraw i roślin leczniczych, wykorzystywanych w medycynie ajuwerdyjskiej.
Cena: zwiedzanie jest darmowe.
Czas trwania: około godziny, w tym zwiedzanie ogrodu i masaż ajuwerdyjski.
Po obejrzeniu ogrodu, lekcji podstaw wykorzystywania roślin w leczeniu wszelakich schorzeń mamy możliwość dokonania zakupów w małym sklepiku. Ceny są mocno zawyżone, a presja aby nie wyjść z pustymi rękami jest olbrzymia. Miejsce ciekawe, ponieważ daje możliwość obejrzenia w jaki sposób rosną egzotyczne rośliny. Dla mnie szokiem było również jak bardzo medycyna alternatywna jest na Sri Lance rozpowszechniona, jakie zaufanie mają medycy wśród społeczeństwa, jak chętnie ludzie stosują naturalne lekarstwa, płacąc za to dużo więcej jak za prywatną wizytę u tradycyjnego lekarza. Nie wspominam o tym, że mają możliwość skorzystania z publicznej opieki zdrowotnej zupełnie za darmo.
Zakupiłam rozgrzewającą herbatę z przyprawami oraz olejek waniliowy. Wszystko fajnej jakości, przyjemnie przypomina wakacyjną wyprawę podczas polskich, zimowych wieczorów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz