grudnia 05, 2019

7.16. Lankijska relacja: dzień czternasty i piętnasty - Kalpitaya.




Kolejnego dnia powitała nas piękna pogoda. Przez chmury przebijało się upragnione słoneczko. Przez głowę przeszła myśl, aby zmienić plany i zostać w Dambulli jeszcze jeden dzień. Jednak chęć odpoczynku na słonecznym wybrzeżu, wylegiwanie się w akompaniamencie szumu oceanu, pożeranie świeżych owoców morza pomogło podjąć ostateczną decyzję.

Zanim wyruszyliśmy Gospodarz ogłosił, że ma dla nas niespodziankę. Zabierał swoją rodzinę na wycieczkę nad jezioro i zaproponował nam wspólną wyprawę. W trakcie śniadania opowiadał nam czego możemy się spodziewać na miejscu. W porze deszczowej woda przelewa się ponad zbudowaną zaporę, tworząc rwący potok. W takich warunkach można zaobserwować olbrzymie ryby, które przeskakują ponad tamą. Entuzjazm pana domu był zaraźliwy. Chętnie skorzystaliśmy z jego propozycji.
Jezioro nie było daleko, po kilkunastu minutach jazdy samochodem byliśmy na miejscu. Okazało się, że jest ono bardzo popularne wśród mieszkańców okolicy. W żadnym przewodniku czy internetowych relacjach nie znalazłam o nim wzmianki, dlatego byliśmy tutaj jedynymi turystami. Wzbudzaliśmy spore zainteresowanie, ale dzięki naszym przewodnikom czuliśmy się jak część społeczności.
Przy brzegu kręciło się sporo rybaków pracujących przy swoich łodziach. Na pobliskiej łące stali sprzedawcy, którzy z dumą pokazywali swoje połowy - olbrzymie homary, kraby, tłuste ryby, które ledwo mogli unieść w pojedynkę. Na specjalnie przygotowanych ławkach młodzi lankijczycy korzystali z uroków pięknej pogody.




Jezioro prezentowało się majestatycznie. Odległy brzeg tonął w gęstej mgle, na spokojnej wodzie kołysały się delikatnie kolorowe łódki. Pomiędzy chmurami można było dostrzec oddalone góry. Przeszliśmy wzdłuż brzegu aż do zbyt niskiej tamy. Woda z przepełnionego po porze deszczowej jeziora przelewała się swobodnie na drogę i wpadała dalej do specjalnie uformowanego koryta olbrzymimi kaskadami. Strumień wody był niezwykle silny, odczuwałam niepokój gdy zbliżaliśmy się do tamy. Z przerażeniem oglądałam kierowców publicznych autobusów, na których żywioł nie robił żadnego wrażenia. Bez mrugnięcia okiem rozpędzeni wpadali na zalaną drogę, rozchlapując dookoła olbrzymie fontanny. Niestety skaczące ryby nie miały w tym dniu ochoty na podróże. Nie udało nam się zaobserwować tego zjawiska.
Wróciliśmy do domu, spakowaliśmy nasze bagaże, a gospodarz podwiózł nas na przystanek autobusowy. Po drodze opowiadał nam w jaki sposób dostaniemy się do naszego miejsca docelowego - Kalpitaya, ale gdy dojeżdżaliśmy do centrum wypatrzyliśmy bezpośredni autokar. Nasz gospodarz przyspieszył i zaczął intensywnie wymachiwać rękami, aby zwrócić uwagę kierowcy. Przyszedł czas na pożegnanie, wymieniliśmy uściski, zapewnienia, że na pewno wrócimy i wpakowaliśmy się do środka zatłoczonego autobusu. Przytwierdziliśmy nasze bagaże i usadowiliśmy się na jedynych wolnych miejscach. Słoneczko przyjemnie ogrzewało nasze twarze. Opatuliliśmy kamilowe ucho, które po ostatnich chorobach wymagało specjalnej troski i nie reagowało dobrze na chłodne powietrze wpadające przez pozbawione szyb okna. 

Trafił nam się szalony kierowca, który nie zważał na przepisy ruchu drogowego, czy bezpieczeństwo. Wymijał inne pojazdy "na trzeciego", niejednokrotnie spychając skutery i motocykle na pobocze. Starałam się nie patrzeć na drogę, aby mniej się denerwować. Był jednak jeden plus takiej podróży. Na miejsce dotarliśmy zdecydowanie szybciej niż zakładaliśmy. Kierowca zatrzymał się na przystanku autobusowym w samym centrum niewielkiego miasteczka Kalpitaya. Kolejny nocleg wynajęliśmy w pobliskiej wiosce. Odnaleźliśmy bankomat. Miasto było zupełnie opuszczone. Pojedyncze skutery i tuk tuki przecinały z rzadka zupełnie puste ulice. Trafiliśmy tutaj poza sezonem, główna ulica pełna była infrastrutury przygotowanej dla turystów, teraz zamkniętej na cztery spusty. Knajpki, sklepy z pamiątkami, wypożyczalnie skuterów, instruktorzy nurkowania i kitesurfingu, z którego słynie ta okolica... Z trudem znaleźliśmy kierowcę tuk tuka, który obiecał podrzucić nas do naszego hoteliku. Młody chłopak, bardzo ucieszył się z natrafiającej się okazji. Uzgodniliśmy cenę i wpakowaliśmy się do środka imprezowego tuk tuka. Tylna półka, którą zazwyczaj wykorzystywaliśmy jako bagażnik została zaadaptowana jako miejsce dla olbrzymiego głośnika. Chłopak pogłośnił muzykę i ruszyliśmy w drogę. Deszczowa pogoda nie oszczędziła także tych rejonów. Drogi były w koszmarnym stanie. Było mi żal chłopaczka, który swoim tuk tukiem musiał przedrzeć się przez olbrzymie kałuże, z których brudna woda wlewała się do środka pojazdu obmywając nasze kostki. Plecaki wcisnęliśmy na kolana chroniąc je przed zalaniem. Po kilkunastu minutach walki udało nam się dojechać do naszego nowego noclegu. Na parkingu tuk tuk zgasł i odmówił posłuszeństwa. Na szczęście od razu podbiegli do nas pracownicy hotelu i pomogli chłopakowi odpalić maszynę. Zapłaciliśmy trochę więcej ponad umówioną cenę, martwiąc się o stan jego pojazdu. Na szczęście w kolejnych dniach spotkaliśmy go w Kalpitaya śmigającego swoim imprezowym tuk tukiem z kolegami. 
Pracownicy przyjęli nas bardzo ciepło, pomogli nam wynająć skuter, opowiedzieli o okolicy, poczęstowali sokiem ze świeżych owoców na powitanie. Zostawiliśmy nasze bagaże w przeznaczonym dla nas domku i ruszyliśmy eksplorować okolicę. 
Nasz nowy hotel stał bezpośrednio nad słonowodnym jeziorem powstałym przez zamknięcie mierzei. Bezpośrednio za nim znajdowała się piękna piaszczysta plaża oraz otwarty ocean. Jezioro w sezonie jest bardzo oblegane, na półwyspie panują idealne warunki do uprawiania kitesurfingu, co przyciąga fanów tego sportu z całego świata. Poza sezonem mieliśmy je tylko dla siebie. Po porze deszczowej pola uprawne otaczające wioskę stały się kolejnymi zbiornikami wodnymi, przyciągającymi różne gatunki zwierząt. Wokół aż roiło się od moich ulubionych białych żurawi.
Najlepiej krajobraz prezentował się z lotu ptaka.




Wieczorem zachód słońca podziwialiśmy z hotelowej restauracji z zimnym piwkiem, rozkoszując się lokalnymi przysmakami i planując atrakcje na kolejny dzień.

Kolejnego dnia powitał nas pochmurny poranek. Zjedliśmy przyrządzone specjalnie dla nas śniadanie i pożyczyliśmy należący do ośrodka skuter. Mieliśmy w planach rozejrzeć się po okolicy. Na pięknych, szerokich plażach ponownie trafiliśmy na rybaków wyciągających sieci. Tym razem pomagali sobie maszyną, która nawijała sieci, oszczędzając ludzkie mięśnie. Nad głowami unosiły się ptaki, które liczyły na łatwe łupy. A na brzegu czekali właściciele sieci, aby świeże ryby zabrać do domów czy na targ.
Spotkaliśmy też rybaka, który na morzu uratował mewę, która nie potrafiła wzlecieć w powietrze przez kontuzję skrzydła i topiła się na wielkich falach. Mężczyzna wyłowił ją z wody i przetransportował do brzegu, żeby na suchym lądzie miała szansę się wykurować.








W drodze powrotnej pomogliśmy Lankijczykom, których samochód ugrzązł w piasku. Nazrywaliśmy gałęzi, znaleźliśmy większe kamienie, które włożyliśmy pod koła i pchając auto udało nam się uratować nowych znajomych z opresji. Zostaliśmy zaproszeni na wieczorną imprezę w pobliskim miasteczku, z której zrezygnowaliśmy i do dzisiaj żałujemy. Po południu rozpętała się prawdziwa ulewa. Schronienie znaleźliśmy w jednej z nielicznych działających knajpek. Okazało się, że w środku trwa męska impreza, ale podchmielony właściciel bardzo chciał nas ugościć, proponując dania z grilla. Kamil zamówił wersję mięsną, ja rybną i usiedliśmy z boku przy maleńkim stoliku obserwując wydarzenia. Kilkunastu mężczyzn w różnym wieku świetnie się bawiło skacząc na bosaka w ogromnej ulewie do charakterystycznych lankijskich rytmów. Młodzi próbowali właśnie wrzucić najbardziej elegancko ubranego z nich do jednej z sadzawek. Początkowo całkiem przyjemnie oglądało nam się całe widowisko, aż do czasu gdy ledwo stojący na nogach, podstarzali mężczyźni zaczęli podchodzić do naszego stolika, chcąc namówić Kamila do picia, a mnie do tańca. Zjedliśmy szybciutko, zapłaciliśmy zdecydowanie wygórowany rachunek i mimo deszczu wsiedliśmy na skuter. Wróciliśmy do naszego hotelu na pożegnalne piwko, albo i kilka. Kolejnego dnia planowaliśmy odkryć nowe miejsca Sri Lanki.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger