sierpnia 17, 2017

1.6. Maderska relacja - dzień siódmy i ósmy: Ponta de Sao Lorenco, Polska




        Nasze wakacje powoli dobiegały końca. W ramach pożegnania z Maderą postanowiliśmy wykorzystać radę spotkanego na Pico Ruivo Polaka i obejrzeć półwysep świętego Wawrzyńca.

Po szybkim śniadaniu, hotelowym busem dotarliśmy do centrum miasta. Kierowca wybrał dłuższą trasę i nasz dokładnie wyliczony czas dramatycznie się skurczył. Pędem rzuciliśmy się w stronę kolejnego przystanku, aby nie przegapić pierwszego autobusu. Niestety komunikacja miejska na Maderze nie jest najwygodniejszym środkiem transportu. Spóźnienie równałoby się przymusowym półtorej godzinnym spacerem po porcie w oczekiwaniu na kolejny kurs. Na szczęście udało nam się dobiec na czas.

 Kupiliśmy bilet do samego końca trasy – miasteczka Canical, od którego rozpoczynał się pieszy szlak. Droga kończyła się tutaj rondem i autobusową pętlą. Dalej trasa prowadziła klifem, miejscami tak wąskim, że dało się na ziemi postawić jedynie dwie stopy.



Ze względu na porę roku cała roślinność przyrumieniła się, tracąc zieloną barwę, ale moim zdaniem krajobrazowi dodało to uroku. Wytyczony szlak jest po prostu bajkowy. Początkowo idzie się przygotowaną kamienną ścieżką, następnie drewnianym mostkiem, ale dość szybko przechodzą one w kamienne stopnie oraz górskie szlaki, więc lepiej zabrać ze sobą wygodne, zabudowane buty. Co chwilkę od głównej drogi odchodzą wyraźne ścieżki, które prowadzą do punktów widokowych zapierających dech w piersiach. Krajobrazy są niesamowite, żadne zdjęcia nie są w stanie tego oddać. Olbrzymie suche, brązowe łąki, opadające gwałtownie w zimny Adriatyk, a w tle piaskowe góry we wszystkich odcieniach pomarańczu oraz czerwieni.

Ścieżka dość szybko zaczęła piąć się do góry i przestaliśmy być osłonięci od wiatru. Na parkingu szorty i koszulka z krótkim rękawkiem była wystarczająca, ale z każdym krokiem zaczynało mi się robić zimniej. Podziękowałam sobie w duchu że postanowiłam nosić w plecaczku bluzę. Polecam również zabrać ze sobą czapkę na głowę. W trakcie drogi nic nie chroni nas od palącego słońca, nie ma żadnych wyższych roślin poza sztucznie zasadzonymi palmami przy schronisku pod koniec trasy.

Warto skręcać z głównej ścieżki żeby podziwiać półwysep z troszkę innej perspektywy. Te schowane widoki podobały mi się najbardziej. Chociaż od wysokości dostawałam zawrotów głowy.

Większość drogi zaopatrzona jest w barierki, tylko niewielki fragment eksponowanej trasy trzeba pokonać ostrożniej, ponieważ nie posiada dodatkowych zabezpieczeń, a ścieżka jest wąska i widoki mogą spowodować zaburzenia równowagi.



Pod koniec trasy spotkaliśmy Polaka, który polecił nam dzisiejszą wycieczkę. Ponownie porozmawialiśmy z nim chwilę. Tym razem poznaliśmy jego żonę i córkę, z którymi przybył na wakacje. Opowiedział nam czym są tajemnicze platformy dryfujące wzdłuż półwyspu, nad czym zastanawialiśmy się w trakcie spaceru. Okazały się hodowlami małży.

Dalej ścieżka rozdzielała się na dwie części. Pierwsza nie wytracała wysokości i granią można było dotrzeć do punktu widokowego na samym końcu trasy. Druga natomiast prowadziła w dół do morza do zatoki sardynek, którą koniecznie chcieliśmy zobaczyć. Po drodze minęliśmy stanowisko do podglądania dzikiego ptactwa i zeszliśmy do plaży, gdzie po wdrapaniu się na skały, które chroniły nas od innych turystów zjedliśmy drugie śniadanie. Kamil zrobił kilka zdjęć samolotom, które musiały przelecieć nad półwyspem zanim zrobiły nawrót przed ostatecznym lądowaniem.

Zabraliśmy ze sobą stroje kąpielowe, ale opisywana plaża wcale nie wydała nam się zaskakująco piękna, a zimny wiatr nie zachęcał do kąpieli. Ruszyliśmy dalej. Po ponownym osiągnięciu wysokości naszym oczom ukazało się schronisko wśród piaszczystej pustyni. Budynek otoczony był palmami, można było kupić w środku pamiątki, ale niestety jedzonko i picie, trzeba było przynieść własne. W trakcie trasy nie da się w nie zaopatrzyć.

Dalej już tylko kilka minut dzieliło nas od końca trasy. Spragnieni kolejnej dawki widoków, bez przerwy ruszyliśmy na szczyt. Po krótkiej wspinaczce udało nam się dostać na niewielki, ogrodzony barierkami obszar z którego roztaczał się widok na dwie maleńkie wysepki z latarnią morską. Ten teren nie został udostępniony turystom, przekształcono go w rezerwat. Akurat dołączył do nas znajomy z Polski. Zrobił nam wspólne zdjęcia, których zawsze mamy niedobór z naszych wspólnych podróży.



W drodze powrotnej znaleźliśmy kesza w kształcie latarni, nakarmiliśmy jaszczurki ciastkami, które w zamian bardzo ładnie pozowały do zdjęć, a tło miały zacne. Kamil kruszył ciastka w dłoni i zmuszał jaszczurki do zabierania smakołyków z ręki ku uciesze całego tłumu turystów.

Po dotarciu na parking, okazało się że właśnie uciekł nam autobus a na kolejny musimy czekać półtorej godziny. Zrezygnowani usiedliśmy na murku, ale z odsieczą przybył nasz nowy znajomy, który zaproponował podwózkę do najbliższego miasta, skąd na pewno szybciej złapiemy jakiś autobus. Podróż była bardzo miła, zwłaszcza że przegapiliśmy odpowiedni zjazd z głównej drogi i w końcu podwieźli nas do Machico. Podziękowaliśmy, ponieważ przez nas nadłożyli odrobinę drogi, sami mieszkali w północnej części wyspy.

Zaoszczędzony czas postanowiliśmy wykorzystać na zobaczenie jednej z dwóch piaszczystych plaż na Maderze. Nie była najpiękniejsza, raczej maleńka i bardzo zatłoczona, ale nie przeszkadzało mi to w szybkiej kąpieli. Ze względu na niedobór plaż na Maderze cieszyłam się jak dziecko, mogąc pływać bez butów z gumą od spodu, czując piaseczek przesypujący się pod stopami.
Resztę drogi pokonaliśmy autobusem.

DZIEŃ ÓSMY:

     Wylot samolotu zaplanowany był na godziny wieczorne, został nam więc ostatni dzień do wykorzystania na Maderze. Leniwie zjedliśmy śniadanie, pozbieraliśmy swoje rzeczy z pokoju i zanieśliśmy bagaże do przechowalni. W Plecaczku zostały tylko stroje kąpielowe, ręczniki i resztki kremu do opalania. Postanowiliśmy jeszcze pożegnać się z oceanem i wyspą. Najpierw udaliśmy się na plażę. Ostatni raz zanurkowałam w chłodnej wodzie, ostatni raz położyłam się na brzegu, dopieszczając swoją opaleniznę. Na sam koniec wyjazdu przypomniałam sobie, że nazbierałam bardzo mało wulkanicznych kamyczków, a na Prayi Formosie były najładniejsze i wygoniłam Kamila z wody. Skorzystaliśmy z prysznica, aby spłukać z siebie resztki soli i skrótem przez tunel przeszliśmy na drugą plażę. Po drodze zatrzymaliśmy się, aby obejrzeć jaskinię, z której uciekał Kamil. Z góry rekiny były doskonale widoczne i dziwiliśmy się dlaczego nie zauważyliśmy ich wcześniej. Jakiś nurek wpłynął leniwie do środka, rozejrzał się po wnętrzu i w momencie wykonał w tył zwrot. Identycznie musiał wyglądać Kamil! :D



Nazbierałam kamyczków i byłam gotowa do drogi. Czas na wyspie powoli dobiegał końca, więc ruszyliśmy w stronę hotelu. Autobus z biura podróży już czekał. Wtaszczyliśmy torby do bagażnika i usiedliśmy na wolnych miejscach. Madera jest piękna, ostatni raz podziwiałam widoki za oknem, chociaż po tygodniu podobnego krajobrazu nie robiły na mnie takiego wrażenia jak za pierwszym razem.

Na lotnisku wyszliśmy na balkon, z którego można było oglądać lądujące i startujące samoloty. Na niebie pojawiła się maszyna, która miała zabrać nas z powrotem do domu. Maleńka kropka powiększała się z każdą sekundą. Samolot był już nad płytą lotniska kiedy ponownie poderwał się do góry. Bardzo silny wiatr nie pomagał mu w lądowaniu. Zaczął krążyć nad wyspą, czekając na odpowiedni moment do podjęcia kolejnej próby. My też czekaliśmy, bo nie mieliśmy czym wrócić do Polski. Znaleźliśmy z Kamilem wygodne kanapy i dostęp do wifi i jakoś udało nam się dotrwać aż do odprawy. Ponownie poprosiliśmy o miejsca przy oknie i załadowaliśmy się na pokład. Byłam podekscytowana, ponieważ był to mój pierwszy nocny lot i bardzo chciałam zobaczyć gwieździste niebo z innej perspektywy. Zachód słońca był piękny, ale mimo wszystko okazało się, że wolę podróżować w dzień. Lubię oglądać szybko zmieniające się widoki kilkaset kilometrów niżej, a w ciemności mogłam oglądać jedynie rozświetlone większe miasta.




Samolot prowadził młody, dopiero uczący się pilot. Początkowo trochę mu nie ufałam, ale okazało się, że było to najprzyjemniejsze lądowanie w moim życiu, a zazwyczaj mam z nim duże kłopoty :<
Z lotniska zadzwoniliśmy do właściciela parkingu, na którym zostawiliśmy samochód. Ludzie mieszkający w okolicach lotniska udostępniają swoje podwórka, a także oferują transport na i z lotniska w cenie parkingu.  Po odebraniu bagażu, podstawiony busik już na nas czekał. Odebraliśmy samochód i skierowaliśmy się w stronę domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger