marca 19, 2019

5.9. Filipińska relacja: czas na nową wyspę. W podróży na Palawan.




Zaplanowanie wyjazdu na Filipiny wcale nie jest łatwym zadaniem, zwłaszcza gdy dysponuje się ograniczoną ilością urlopu. Trzeba pamiętać, że mnóstwo czasu zajmuje przemieszczanie się pomiędzy wyspami. Podczas jednego wyjazdu nie sposób zobaczyć wszystkie interesujące nas lokalizacje. Po wstępnym znalezieniu turystycznych atrakcji każdy podróżnik staje przed trudną decyzją z których wysp zrezygnować. U mnie po wielu trudnych wieczorach powstał nareszcie plan, który uwzględniał odwiedzenie Bohol z Panglao, Camiguin oraz Palawan, którego nie mogłam sobie odpuścić mimo znacznej odległości i trudności z dojazdem. Była moim marzeniem odkąd w głowie zrodził się plan na Filipiny.
Tak więc kolejne dwa dni naszej azjatyckiej przygody musieliśmy przeznaczyć na przemieszczenie się na odległą wyspę Palawan.

DZIEŃ PIERWSZY:


DZIEŃ DRUGI:






Najpierw konieczne było wydostanie się z Camiguin. Z portu w kierunku Boholu odpływa tylko jeden prom dziennie o 8 rano, a na statku należy znaleźć się godzinę wcześniej.
Cóż było robić, wstaliśmy o 5 rano, dopakowaliśmy bagaże i ruszyliśmy na ostatnie śniadanko na wyspie.
Po wczorajszej rozmowie, właścicielka wiedziała o której pojawimy się w restauracji i na naszym ulubionym stoliku czekała już zaparzona kawa. Za moment podeszła właścicielka z naszymi talerzami i życzyła nam smacznego. Byli kochani!
Zjedliśmy w pośpiechu, podziękowaliśmy i pożegnaliśmy się z gospodarzami, obiecując, że na pewno kiedyś do nich wrócimy.
Wskoczyłam na skuter, a ciężki plecak pociągnął mnie gwałtownie do tyłu. Zapomniałam jak trudno utrzymać z nim równowagę. Poleciłam Kamilowi wykonywać łagodne manewry i ruszyliśmy w drogę. Asfalt nie zdążył jeszcze wyschnąć po całonocnej ulewie, powietrze było rześkie, słońce nie przebijało się przez gęste chmury, które groziły  deszczem w każdym momencie. Pogoda nie poprawiła się od wczoraj, ale może dzięki temu łatwiej było nam się pożegnać z wyspą.
Do portu zostało nam jakieś 25 km, gdy z nieba zaczęły spadać ogromne krople. Przygotowaliśmy się na tę ewentualność i zatrzymaliśmy się na poboczu, aby ubrać workowe peleryny, które przezornie ułożyliśmy na samym wierzchu plecaka. Byliśmy bardzo szybcy, ale ulewa była szybsza! W momencie delikatne kropienie zmieniło się w ścianę deszczu, która przemoczyła wszystkie nasze ubrania. Ulica zamieniła się w rwącą rzekę, nawierzchnia stała się śliska, woda zalewała moje okulary. Warunki do jazdy stały się wybitnie nieprzyjemne i niebezpieczne. Normalnie zatrzymalibyśmy się na poboczu i przeczekali ulewę, ale czas płynął nieubłaganie, a podejrzewaliśmy, że promy i samoloty nie będą chciały na nas poczekać. W strachu, powolutku pojechaliśmy dalej.
Szybko okazało się, że tylko my odczuwamy grozę zaistniałej sytuacji. Warunki atmosferyczne nie stanowiły dla mieszkańców wyspy żadnego uniedogodnienia. Opakowani w foliowe reklamówki lub specjalne plandeki, nie zwalniając mknęli do celu, machając nam radośnie jak zwykle.
W pobliżu portu deszcz zmniejszył swoją intensywność. Na tyle, że mogłam wyjąć telefon do nawigacji. Zjazd do przystani był bardzo źle oznaczony, musieliśmy pomóc sobie mapką, aby trafić do celu.
Gdy oddawaliśmy skuter właścicielowi, który już na nas czekał i machał ze środka drogi pojawiło się już nawet słońce.
Zgłosiliśmy się do okienka super shuttle ferry, po raz kolejny czekało nas mnóstwo formalności. Pokazaliśmy nasze zakupione online bilety, opłaciliśmy opłatę portową, potem opłatę za opuszczenie wyspy. Odnotowaliśmy nasze nazwiska w książce z listą ludzi opuszczających wyspę i ruszyliśmy na statek. Tym razem zajęliśmy miejsce osłonięte od wiatru, z przemoczonych ubraniach było nam odrobinę chłodno. Oparłam głowę o drewnianą burtę i przymknęłam oczy. Nawet nie pamiętam kiedy usnęłam, obudziły mnie dopiero krzyki załogi, wymieniającej się komendami podczas cumowania w Jagnie.
Gdy dopłynęliśmy na Bohol, czułam się jakbym wróciła do znanego mi dobrze domu. Wiedziałam gdzie iść na kawę, gdzie do sklepu, jak dotrzeć do dworca autobusowego bez zaglądania do mapy.
Mój mózg po codziennym odkrywaniu nowych miejsc całkiem przyjemnie zareagował na znane już lokalizacje.

Wróciły też minusy zatłoczonej turystyczną masą wyspy. Na Camiguin szybko udało nam się zapomnieć, że jesteśmy traktowani jak chodzące portfele. Na Bohol wszyscy chcieli nam "pomóc", proponując prywatne vany do Tagbilaran, pokazując gdzie zatrzymują się drogie busy tylko dla białych, podpowiadając ile kosztuje bilet i proponując "promocyjne oferty". Początkowo grzecznie odmawialiśmy mieszkańcom, tłumaczyliśmy, że mamy zamiar pojechać zwykłym kursowym autobusem. Jednak nie na wszystkich działała taka strategia. Najbardziej natarczywych ignorowaliśmy. Przed idącym krok w krok Filipińczykiem, który mimo naszych zapewnień, że nie potrzebujemy pomocy uciekliśmy na lokalny targ i schowaliśmy się w zaaferowanym tłumie.
Zaopatrzyliśmy się w przekąski i z bezpiecznej odległości od kolejnych naganiaczy obserwowaliśmy plac dworca czekając na nasz autobus. Na przystanku zatrzymał się nowoczesny autokar z karteczką z napisem "Tagbilaran" włożoną za przednią szybę. Wpakowaliśmy się do środka, ale kierowca krzycząc po filipińsku wyrzucił nas na zewnątrz. Zdezorientowani, nie rozumiejąc ani słowa musieliśmy wzbudzać współczucie, bo za nami wyskoczył pomocnik kierowcy i łamanym angielskim wytłumaczył nam, że autobus odjeżdża z innego przystanku. Poprowadził nas na drugą stronę ulicy. Stanęliśmy wśród tłumku mieszkańców - matek z maluszkami na rękach, dzieci wracających ze szkoły, staruszka objadającego się orzeszkami z zaciśniętej pięści. Gdy tylko stanęliśmy obok wyciągnął do nas dłoń proponując smakołyki. Kochani Filipińczycy!
Autobus zawrócił na dworcu i podjechał pod nasz prowizoryczny przystanek. Zatrzymał się na środku, wstrzymując ruch na jednej z głównych ulic miasta na kilka minut, aż wszyscy pasażerowie wpakowali się do środka. Nie mam pojęcia dlaczego nie mogliśmy wsiąść do autobusu na dworcu.

Ruszyliśmy w kierunku Tagbilaran. Kierowca był bardzo ostrożny, nie rozwijał dużych prędkości. Autobus był też nowocześniejszy, z drzwiami, oknami, z klimatyzacją, więc odczuć z drogi nie potęgował wiatr wpadający do wnętrza. Była to spokojna podróż w europejskim stylu, dużo mniej urokliwa jak transport w poprzednią stronę.

Na dworcu złapaliśmy trycykla, który za kilkadziesiąt peso zawiózł nas do portu, gdzie mieliśmy nadzieję złapać prom do Cebu. Denerwowałam się tym etapem podróży. Internet ostrzegał, że w przystani spotkamy mnóstwo chętnych na przedostanie się na Cebu.
Nie kupowaliśmy biletów wcześniej, ponieważ nie wiedzieliśmy jak długo będą trwać poprzednie etapy podróży.

Kierowca trycykla podpowiedział nam, że na Cebu kursują dwie firmy: Super Cat oraz Ocean Jet. Kiosk pierwszej z nich dostrzegliśmy od razu po wyjściu z trycykla. Kolejny rejs odbywał się za 1,5h, a przed kasą nie zauważyliśmy żywej duszy. Dobry znak!

Tutaj znajdziecie aktualne godziny rejsów, ceny i możliwość zakupu biletu online.
Super Cat
OceanJet


Filipińczyk wskazał nam drugą stronę budynku, gdzie miał się znajdować kolejny kiosk. Podziękowaliśmy mu za cenne wskazówki, zabraliśmy plecaki i przeszliśmy we wskazanym kierunku.
Za rogiem przywitał nas widok sporej kolejki do kolejnej kasy, gdzie tłumek białych turystów kupował bilety. Prom miał odpłynąć za 30 minut, więc postanowiliśmy spróbować szczęścia i załapać się na wcześniejszy rejs. Ustawiliśmy się na końcu kolejki.
Po raz kolejny czekało nas mnóstwo formalności przed zajęciem miejsca na statku.
Filipińczycy są mistrzami wymyślania sztucznych stanowisk pracy. W pierwszym okienku sympatyczna pani zaproponowała nam trzy różne klasy biletów (450 peso za miejsce na zewnątrz, 500 peso za klasę turystyczną oraz 1000 za biznes klasę). Wybraliśmy wersję środkową, obawiając się prażącego słońca i zostaliśmy poinstruowani, że musimy się zgłosić do kolejnego okienka. Ustawiliśmy się w następnej kolejce, aby opłacić dodatkowe 20 peso opłaty portowej. A następnie do kolejnego opłacić groszowy podatek turystyczny.

Ale po tych kilku dniach spędzonych na Filipinach nie wzbudzało to we mnie żadnego zaskoczenia. Zdziwiłam się za pierwszym razem kiedy do sprzedaży biletów do miejskiej toalety były zaangażowane trzy osoby:  pierwsza sprzedawała wejściówkę. Koniecznie trzeba było wyznać cel swojej wizyty, ponieważ wiązało się to z różnicą w cenie. Druga osoba sprawdzała bilet, a trzecia kontrolowała jak dużo czasu spędziliśmy wewnątrz, aby upewnić się czy nie oszukiwaliśmy podczas deklaracji celu naszej wizyty :)

Ale wracając do naszej podróży, jako szczęśliwi nabywcy wszystkich niezbędnych świstków ruszyliśmy w stronę małego terminala. Przy wejściu zatrzymał nas kolejny pracownik, który oświadczył, że nasze plecaki są zbyt duże i musimy nabyć dla nich osobny bilet. Wskazał nam stanowisko do pomiaru bagażu, przy którym siedział znudzony staruszek. Posłusznie ruszyliśmy w jego stronę, tłumacząc, że zostaliśmy wysłani do opłacenia biletu dla naszych plecaków. Filipińczyk nie mówił po angielsku i wyglądał jakby kompletnie nie wiedział czego od niego oczekujemy. Przy pomocy machania rękami kazał nam wejść na terminal. Tak więc bez dodatkowych opłat oddaliśmy nasze plecaki do prześwietlenia. Podobnie jak podczas podróży na Camiguin upchnięty w zewnętrzną kieszonkę nóż nie stanowił żadnego problemu. Pracownicy oddali nam plecaki i zaprosili do zajęcia miejsca w poczekalni, która wyglądała jak niewielki terminal lotniska. Były tu bramki i ekrany wyświetlające czas pozostały do odpłynięcia promów, kilka sklepików i mnóśtwo krzesełek dla podróżujących.
Po krótkiej chwili oczekiwania otworzyli nasze bramki i wszyscy obecni wstali i rzucili się w kierunku wejścia. Nie spieszyliśmy, bo bilety przydzielały konkretne miejsca.
Na statku pan z załogi kazał nam plecaki zostawić w innej kabinie, aby nie przeszkadzały innym podróżnym. Okazało się, że nikt się do nas nie dosiadł, więc spokojnie mogły zostać pomiędzy naszymi nogami.
Rozsiedliśmy się na wygodnych krzesełkach. Prom różnił się od tego na Camiguin. Był mniejszy, bardziej nowoczesny i szybszy. Podróż zajęła nam tylko 2h, pomimo większej odległości. Długo płynęliśmy wzdłuż wybrzeża, a za oknem mogliśmy podziwiać ciągle zmieniające się krajobrazy. Dzięki temu Cebu pojawiło się na horyzoncie znacznie szybciej niż przypuszczaliśmy.
Nie wywołało jednak naszego zachwytu, kolejne olbrzymie azjatyckie miasto jak się szybko okazało wypełnione naciągaczami próbującymi nie zawsze w uczciwy sposób zarobić na odwiedzających.
Z jednej strony rozumieliśmy, że turystyka to jeden z głównych źródeł utrzymania dla tych ludzi, że to oni są gospodarzami, my ingerujemy w ich życie i powinniśmy zgadzać się na stawiane przez nich warunki. A z drugiej strony czasami mieliśmy dość tej chęci dorobienia się za wszelką cenę. Filipińczycy często kłamali, zawyżali ceny swoich usług.
Ledwo postawiliśmy stopę na lądzie a już zostaliśmy zasypani propozycjami taksówek, hoteli, trycykli. Nikt nie miał ochoty włączyć taksometru na czas przejazdu. Wszyscy zgodnie twierdzili, że nie mają takiego urządzenia. Nie wystarczyło grzecznie podziękować, najbardziej nachalnych po prostu ignorowaliśmy i przepychaliśmy się dalej. Zatęskniłam za tym odludnym Camiguin gdzie turystyka dopiero raczkuje, ludzie są życzliwi nie oczekując nic w zamian.

Podirytowani wyszliśmy z portu i zaczęliśmy pieszą wędrówkę w kierunku naszego hotelu. Początkowo było bardzo przyjemnie. Słoneczko ogrzewało zamrożone filipińską klimatyzacją ciało. Miła odmiana po deszczowym poranku na Camiguin. Po 10 minutach zachwyt minął. Upał stał się nie do zniesienia, plecaki z całym naszym dobytkiem ciążyły na plecach, ubrania zaczęły lepić się do ciała. Za terenem portu udało nam się jednak namówić taksówkarza do włączenia taksomertu. Wpakowaliśmy się do środka pojazdu, rozkoszując się nastawioną na 10 stopni klimatyzacją. Za oknem migały nam kolejne obrazki zatłoczonego azjatyckiego miasta. Mieszanina kabli elektrycznych, tworząca pajęczą sieć nad głowami, szaleńczy ruch drogowy, zdawałoby się pozbawiony jakiejkolwiek logiki, slumsy wypełnione żebrzącymi dzieciakami, wszechobecne korki. 10 km pokonywaliśmy w około godzinę. Kierowca wysadził nas przy hotelu, zapłaciliśmy 260 peso, chociaż w porcie proponowali nam promocyjną cenę 600 peso.
Zameldowaliśmy się, zrzuciliśmy ciężkie plecaki i ruszyliśmy na podbój okolicy. Po szybkim obiedzie i zakupach ( nowe magnesy i koszulki powędrowały do kolekcji) wróciliśmy do tymczasowego lokum, aby przepakować nasze bagaże. Na początku podróży plan zagospodarowania miejsca w plecaku był ściśle określony. Wszystko było dokładnie przemyślane, zapakowane tak a by z łatwością można było odnaleźć każdy akurat niezbędny przedmiot.
Jednak w każdym nowym miejscu zawartość plecaków lądowała na łóżku i podłodze (szaf raczej w wynajmowanych pokojach nie uświadczyliśmy :D), a przed każdą przeprowadzką pakowaliśmy się na nowo. Inaczej do samolotu, kiedy ja dostawałam większe objętościowo, a lżejsze przedmioty, które zabieraliśmy do wnętrza samolotu, a Kamil upychał do swojego bagażu najcięższą część dobytku, aby swój plecak nadać jako bagaż rejestrowany. Inaczej sprawa wyglądała, gdy przemieszczaliśmy się autobusami i promami, wtedy staraliśmy się podzielić po równo.
Poprosiliśmy w recepcji o zamówienie taksówki na 6 rano i padnięci całodzienną podróżą zasnęliśmy jak zabici.

Tak jak wspominałam, podróżowanie po Filipinach może być niezłą męczarnią. Swój wypad trzeba dobrze rozplanować i wziąć pod uwagę, że przemieszczenie się do kolejnej lokalizacji może zająć naprawdę sporo czasu. Rzeczywiście, dwudniowa przeprawa na Palawan była wyczerpująca, ale z perspektywy czasu nic bym w naszym planie nie zmieniła. Mimo komercyjnego charakteru miasteczka El Nido, natura stworzyła w okolicy niesamowite dzieło. Warto było znieść wszystkie niedogodności aby je zobaczyć!

Nadszedł kolejny męczący dzień podróży. Wszystko szło zgodnie z naszym planem, co na Filipinach nie zdarza się często. Taksówkarz przyjechał przed czasem, o tak wczesnej porze nie utknęliśmy w korkach, odprawiliśmy się w odpowiednim momencie, wsiedliśmy do dobrego samolotu, mimo, że podróżowaliśmy linią airasia, do której mieliśmy pecha (zerknij tutaj :D).
Wylądowaliśmy na lotnisku w Puerto Princessa bez żadnych opóźnień. Miasto przywitało nas pięknym słoneczkiem, chociaż prognozy nie zapowiadały dobrej pogody na wyspie.
Stanęliśmy w kolejce po odbiór naszego bagażu, kiedy na monitorze wyświetliła się informacja o lądowaniu samolotu z Manili, którym miał podróżować nasz filipiński przyjaciel Chito.
Chito nie dał rady spędzić z nami całości naszego urlopu, ale podczas wspólnego zwiedzania stolicy ustaliliśmy, że dołączy do nas podczas pobytu na ostatniej wyspie.
Przez drzwi terminala zaczęła przeciskać się cała grupka pasażerów samolotu z Manili. Wypatrywaliśmy Chito w tłumie, Kamil co chwilę wykrzykiwał radosne: "Jest! Tam! Widzę go! A nie.. To nie on... Jacy oni są wszyscy podobni!":D
Na szczęście po krótkiej chwili udało nam się jednak odnaleźć. Odebraliśmy nasz bagaż i ruszyliśmy na poszukiwania vana, który zabrałby nas do El Nido - ostatecznego celu naszej wyprawy.
Byłam przekonana, że po przekroczeniu drzwi lotniska zaleje nas fala kierowców, proponujących wspólny przejazd, ale na zewnątrz było cicho i spokojnie. W takim razie właściciele busików musieli czekać poza terenem lotniska. Ruszyliśmy w tamtą stronę, ale Chito kazał nam zaczekać i poszedł zapytać pracownicy lotniska o kierunek.
Kamil uśmiechnął się na wspomnienie naszego wspólnego zwiedzania Manili. Filipińczyk podpytywał każdego przechodnia o kierunek. Każdy bardzo starał się pomóc i mimo braku wiedzy wskazywał nam prawdopodobną drogę. Dzięki temu kluczyliśmy wciąż tymi samymi uliczkami z kilkunastokilogramowymi plecakami na plecach.

A dla mnie to była całkiem przyjemna odmiana. Automatycznie wyłączyłam swoją naturalną potrzebę ogarniania całości wycieczki i pozwoliłam Chito na bycie naszym przewodnikiem.
Zgodnie z naszymi podejrzeniami miła pracownica wskazała nam drogę do wyjścia z lotniska, ale jeszcze przed bramą złapał nas kierowca vana proponujący przejazd do El Nido. Rozsiedliśmy się w cieniu oczekując na odjazd, a Chito w tym czasie utargował po 100 peso zniżki na osobę. Ostatecznie zapłaciliśmy 500 peso (35zł). Fajnie było mieć ze sobą lokalsa! :D
Wpakowaliśmy nasze plecaki do bagażnika i jako pierwsi pasażerowie zajęliśmy najlepsze miejsca z przodu vana. Kierowca szybko zebrał komplet podróżujących i nareszcie mogliśmy wyruszyć. Ucieszyłam się, że tak sprawnie udało nam się znaleźć transport. Spieszyłam się, aby szybko znaleźć się na miejscu, nie marnować kolejnego dnia na przemieszczanie się. Byłam już zmęczona tą podróżą. Ale kierowca miał inne plany. Po drodze zatrzymał się jeszcze przy poczcie, zjechał do sklepu oraz na stację benzynową i wreszcie po dodatkowej godzinie udało nam się opuścić Puerto Princessę. Byłam trochę zawiedziona, że nie uda nam się wyrobić w zapowiedzianych 5 godzinach, ale kierowca nie chciał zawieść swoich pasażerów. Stracony czas nadrobił szaloną jazdą po wyboistej, pełnej zakrętów drogi. Momentami bałam się o swoje życie, trasa przebiegała nad stromymi urwiskami, zakręcała gwałtownie, a kierowca nie widział potrzeby zwalniać. Początkowo nie mogliśmy się nagadać, ale Chito miał problem z utrzymaniem zawartości swojego żołądka, biedny starał się przespać całą drogę.

Zdążyliśmy nawet zjeść szybki lunch w restauracji, przy której zatrzymywały się wszystkie vany z turystami. Do wyboru było typowe filipińskie jedzonko wystawione w wielkich garach. Nie wyglądało najapetyczniej, Chito zabrał ostatnią porcję czegoś całkiem ładnego, Kamil skusił się na ostrego kurczaka, którego połowę stanowiły kości, skóra i chrząstki, a ja asekuracyjnie zamówiłam bananowego shakea.
Kierowca nie dał nam dużo czasu, musieliśmy spieszyć się z jedzeniem, aby van nie odjechał bez nas.
Dalsza droga upłynęła szybko na oglądaniu zmieniających się za oknem krajobrazów. Minęliśmy małą wioskę Port Barton tak zachwalaną na turystycznych forach. Przeczytałam o niej tyle razy, że aż ciężko było mi uwierzyć, że rzeczywiście panuje tam taki spokój i cisza, można wybrać sobie plażę tylko dla siebie.

W trakcie trasy czekał nas jeszcze jeden przystanek. zatrzymała nas kontrola sprawdzająca czy nie przewozimy na północ wyspy mango zakupionych na południowym Palawanie. Wyspa boryka się z problemem szkodników i stara się nie dopuścić do ich inwazji w inne regiony Filipin.

Podróż rzeczywiście zajęła nam 5 godzin. Na miejscu wciąż mogliśmy delektować się obecnością prywatnego przewodnika. Chito od razu zarezerwował nam miejsca w vanie na drogę powrotną i pomógł złapać trycykla, który miał zawieźć nas do naszego wynajętego pokoiku.
Znaleźliśmy go przez booking. Czytając opinie o El Nido wyobrażałam sobie hałaśliwe, imprezowe miasteczko, w którym ciężko będzie odpocząć. Dlatego wybierając nasze lokum zdecydowaliśmy się na pokoik na obrzeżach miasta. Na mapie odległość od centrum wydawała się niewielka, mieliśmy zamiar trasę do wybrzeża pokonywać pieszo. Dopiero na miejscu okazało się, że budynek zlokalizowany jest na szczycie klifu do którego prowadzi stroma i wymagająca dla sędziwych trycykli trasa. Przez cały pobyt mieliśmy trudności z wydostaniem się z miasteczka.  Zazwyczaj kierowcy odmawiali nam kursu, nikt nie chciał nadwyrężać swoich maszyn. Gdy ktoś już się zgodził miałam potworne wyrzuty sumienia i zazwyczaj dopłacaliśmy odrobinę do ustalonej wcześniej kwoty.
Chito uparł się, że odprowadzi nas do naszego pokoiku, a potem wspólnie ruszymy na podbój miasta.
Zatrzymaliśmy się pod budynkiem, który rozpoznaliśmy z ogłoszenia na bookingu wprost przy głównej drodze.
Właścicielka, mieszkająca po drugiej stronie ulicy zobaczyła nas w oknie i przybiegła nas przywitać. Otworzyła drzwi, które wieczorem, gdy wracaliśmy do pokoiku sprawiły nam mnóstwo trudności ze względu na skomplikowany, zwłaszcza po kilku piwkach system otwierania kłódki.

Nasz pokój zaopatrzony był w łóżko i klimatyzację na ścianie. I w zasadzie na tym kończyły się udogodnienia. Mieliśmy do dyspozycji maleńką łazienkę, w której przez okienko zaglądała do nas bujna, tropikalna roślinność. Na zewnątrz mogliśmy korzystać z czajnika i naczyń. Podłoga była zbita z desek ze sporymi szparami, przez które spokojnie mogły przecisnąć się drobne przedmioty. Na szczęście budynek osadzony był na palach, w razie potrzeby można było wcisnąć się pod domek i wydobyć zguby. Spore dziury były też w okiennicach i ścianach, przez które wpraszali się do wnętrza liczni goście z nadzieją na przewaletowanie nocy. Najsympatyczniejsze ze wszystkich były maleńkie gekony, ale  Kamil i tak wyganiał wszystkich przed spaniem. Dopiero drugiej nocy wpadliśmy na pomysł wykorzystania resztki naszego sprayu na komary Mugga i spryskanymi otworami nic nie miało ochoty się przedzierać.

Zrzuciliśmy plecaki, zawalając całe łóżko naszym dobytkiem i dołączyliśmy do Chito, czekającego na nas na tarasie.
Chito zarezerwował sobie łóżko w pokoju wieloosobowym w samym centrum El Nido. Bardzo podobał nam się jego hostel. W trakcie naszego krótkiego pobytu spotkaliśmy tam mnóstwo inspirujących ludzi. Najbardziej polubiłam dziewczynę z Peru, która od pół roku była w podróży i pięknym angielskim opowiadała nam o swoich przygodach w azjatyckich krajach.
Uwielbiam słuchać takich historii. Moim wielkim marzeniem jest kupienie biletu w jedną stronę i podróżowanie tam gdzie akurat nogi poniosą, bez planu, bez stresu i bez żadnych goniących terminów. Zazdroszczę ludziom, którzy się na to odważyli, a z drugiej strony mam poczucie że w moim zawodzie nie jest to możliwe.

Podjechaliśmy trycyklem do hotelu Chito, gdzie zostawił rzeczy i podekscytowani ruszyliśmy na eksplorowanie okolicy. Nie mieliśmy ustalonego planu. Uzgodnienie głównych atrakcji zajęło nam kilka minut. Wszyscy zgodnie chcieliśmy spróbować island hopingu, a najbardziej polecanymi opcjami było tour A i C. Ja chciałam spróbować zip line na Las Cabanas beach, Chito chciał wspiąć się na Taranaw Cliff, z którego roztacza się piękny widok na całą zatokę El Nido.

Pierwszy wieczór postanowiliśmy przeznaczyć na zarezerwowanie sobie wycieczki na pobliskie wysepki w którymś z biur podróży. Jest ich chyba więcej niż turystów, na każdym kroku kolejni handlarze oferowali coraz to nowsze pakiety. Jeśli komuś zależy to można rozejrzeć się po okolicy i znaleźć najlepszą ofertę. Cena wszędzie jest podobna, ale propozycje różnią się gwarantowanymi gratisami jak np. pożyczenie maski i rurki, obowiązkowych butów do pływania, płetw. Niektóre biura podróży w swojej ofercie miały też łączone wycieczki jak np. A + C. W Internecie krążyły plotki, że mają takich wycieczek zabronić, a jednak wciąż są organizowane. Plotki mówiły też o wprowadzeniu ograniczeń względem ilości turystów mogących dziennie odwiedzić poszczególne laguny i to okazało się prawdą. I co lepsze nikt nie poinformował nas o tym przy zakupie biletów, dowiedzieliśmy się dopiero na łódce. Ale to w kolejnym poście :)
My wybraliśmy pierwsze z brzegu biuro - Caentra, zapłaciliśmy zaliczkę, aby nie marnować czasu na poszukiwania. Wybór okazał się strzałem w dziesiątkę. Nasz kapitan zmieniał kolejność zwiedzania gdy okazywało się, że w poszczególnych miejscach jest zbyt dużo ludzi, dzięki czemu warunki były bardzo komfortowe. Przewodnik zachęcał do snorkelingu i pomagał w pływaniu turystom ze słabszymi umiejętnościami, aby każdy mógł obejrzeć podwodne cuda. A przygotowany na łódce lunch był pyszny! Jeden z najlepszych posiłków podczas całego wypadu.

W hostelu Chito podpytał swoich nowych współlokatorów o najładniejszą plażę w okolicy. Wszyscy zgodnie polecili Corong Corong beach, na której postanowiliśmy złapać nasz pierwszy zachód słońca na wyspie.
Mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc postanowiliśmy wybrać się tam na piechotę, aby obejrzeć jak najwięcej miasteczka.

Poszliśmy na piechotę, bo mapa pokazywała, że podróż trycyklem nie jest konieczna, a chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej miasteczka. Muszę przyznać, że El Nido bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Po przeczytaniu licznych relacji wyobrażałam je sobie wypełnione białymi turystami, pełne komercji i sztuczności. Dużo gorzej czułam się na Bohol i Panglao. Co prawda turystów było sporo, na głównej ulicy roiło się od sprzedawców kiczowatych pamiątek a w powietrzu unosił się zapach europejskich przysmaków. Ale wystarczyło skręcić w boczne uliczki, aby znaleźć się na lokalnym festynie, gdzie na prowizorycznych grillach skwierczały najróżniejsze owoce morza, albo na owocowym targu wypełnionym słodkimi zapachami egzotycznych owoców.



To moje ananasy!

Cudownie było przechodzić pomiędzy różnymi straganami z Chito, który opowiadał nam o zastosowaniu różnych roślin. Był bardzo zdziwiony, gdy dowiedział się, że w Polsce mamy tylko jeden rodzaj bananów. Kupił dla nas po dwa z każdego gatunku i urządziliśmy sobie degustację na plaży. Niektóre z nich traktowane są jak warzywo i nadają się do zjedzenia dopiero po ugotowaniu. Mnóstwo zastosowań mają też liście banana.

warzywny banan
Dotarliśmy na plażę, współlokatorki Chito miały rację! Była piękna! Zacumowane łódki kołysały się delikatnie na niewielkich falach, w oddali majaczyły tak charakterystyczne dla tej części Filipin ostre klify. A co najważniejsze plaża była prawie pusta. Tego się tutaj nie spodziewałam. Naszymi towarzyszami były dzieciaczki wygrzebujące przy brzegu muszelki. Chito dowiedział się, że wieczorem położą je na grillu. Pod wpływem ciepła skorupki otworzą się, odkrywając filipiński przysmak. Obok spacerowały bezpańskie psy, rybacy wypływali na nocne łowy. Chito śmiał się z nich, że to całkiem bez sensu. Do nocnego połowu używa się mocnych lamp, a ryby zwabione światłem same wpływają w sieci. Zbliżała się pełnia, więc było zbyt jasno, aby ryba dała się nabrać na sztuczki rybaków.
Do zachodu została jeszcze chwila czasu, więc zajęliśmy się oceną przyniesionych na plażę bananów. Pochłanialiśmy pyszne owoce, a w międzyczasie Chito opowiadał nam które z nich uprawia jego tata na rodzinnej wyspie Samar.
W końcu słońce zaczęło chować się za wystające z wody klify, zabarwiając niebo na intensywny czerwony kolor. Było przepięknie! Na niebie zaczęły krążyć niewielkie ptaszki przypominające nasze jaskółki. Chito opowiedział nam, że tutaj nazywają je ptakami zachodzącego słońca albo baletnicami.
Rzeczywiście ich lot był tak zgrabny jak taniec! Mówił, że pojawiają się one na niebie na krótko przed zachodem słońca, w ciągu dnia trudno je wypatrzeć.



Po spektaklu ruszyliśmy w kierunku centrum miasteczka. Po drodze Chito wypatrzył niewielki straganik, gdzie młodzi sprzedawcy oferowali popularną na Filipinach przekąskę - Balot. Już w Manili Kamil obiecał Chito, że wspólnie spróbują tego przysmaku, gdy nadarzy się odpowiednia okazja. Nie było mowy o żadnych wykrętach.

Balot to ugotowane jajko z rozwiniętym embrionem kurczaka wewnątrz. Brzmi obrzydliwie, podobnie wygląda. Podziwiam Kamila za jego odwagę, ja nie wzięłabym tego do ust.

Chito instruował Kamila jak prawidłowo Balot zjeść. Najpierw należało opukać skorupkę, aby wykryć w którym biegunie znajduje się powietrze. Następnie trzeba było obrać kawałek skorupki i wypić zgromadzoną na wierzchu wodę. Kolejne kęsy można było przyprawić octem z przyprawami lub solą dostępną na straganiku.
Kamil twierdził, że obawiał się smaku, ale po pierwszym gryzie strach się ulotnił. Balot przypominało ugotowane na twardo jajko, a części kurczaka nie były bardzo wyczuwalne. Chito opowiedział, że czasami zdarzają się starsze kurczaki, i podczas jedzenia można natrafić na chrząstki i kości.

Filmik z testowania przysmaku:



Dotarliśmy do centrum El Nido, gdzie postanowiliśmy uczcić nasz pierwszy wieczór piwkiem na plaży. Weszliśmy do pierwszego baru i usiedliśmy na balkonie z widokiem na morze. Zamówiliśmy po piwku, które tutaj podaje się zatkane kawałkiem chusteczki. Chito zaproponował popularną na filipinach przekąskę do piwa – grilowane kałamarnice z sosem sojowym z chili i octem. Jak to dobrze było mieć lokalnego przewodnika. To był cudowny wieczór.

Filipińskie paluszki do piwa


Odprowadziliśmy Chito do jego hostelu i poszliśmy poszukać kierowcy, który zabierze nas do naszego pokoiku. Chito uparł się, że nas odprowadzi i uzgodni cenę z kierowcą. W El Nido stawki za przejazd w poszczególne destynacje jest odgórnie ustalony, ale kierowcom nie przeszkadza to w zawyżaniu cen dla turystów.
Umówiliśmy się z Chito na kolejny dzień, i padnięci dotarliśmy do hotelu. Piwko i długa podróż zwaliła nas z nóg. Nie przygotowaliśmy sobie ekwipunku na kolejny dzień, dlatego z rana biegaliśmy jak głupi w poszukiwaniu strojów kąpielowych, kremu do opalania i sprzętu do snorkelingu.

Filmik z naszego pobytu na wyspie Palawan:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger