marca 22, 2019

5.11. Filipińska relacja: El Nido - Las Cabanas Beach



Kolejnego dnia postanowiliśmy dać wytchnienie zmęczonym, obolałym mięśniom zakwaszonym po wcześniejszym całodziennym snorkelingu. Zarządziliśmy dzień przerwy, który wykorzystaliśmy na odkrywanie innych atrakcji, które oferowało miasteczko El Nido.
Mieliśmy nadzieję na spokojny dzień pełen lenistwa, co oczywiście nam się nie udało.

Po spokojnym śniadaniu, uboższym o ukradziony przez miejscowe kociaki chleb ruszyliśmy na poszukiwanie kierowcy trycykla. Plecaki nieprzyjemnie ciążyły na ramionach, nogi paliły ogniem przy każdym kroku. Naprzeciwko naszego hotelu dostrzegliśmy chłopaka, który podwoził nas poprzedniego dnia. Podeszliśmy do niego, ale Filipińczyk poinformował nas, że jego trycykl uległ awarii i musimy znaleźć innego chętnego kierowcę. Stanęliśmy przy głównej drodze wymachując intensywnie do wszystkich przejeżdżających trycykli, ale wszystkie miały na pokładzie szybszych pasażerów. Zrezygnowani ruszyliśmy w dół na piechotę, klnąc w duchu na lokalizację naszego pokoiku. Nie podobał nam się nasz przymusowy spacer. Poprzedniego dnia Kamil zranił stopę o morskie dno i ciężko stawiał kolejne kroki. A u mnie każdy ruch kończył się pieczeniem zmęczonych mięśni.
Machając bezskutecznie do każdego mijającego nas trycykla zawędrowaliśmy aż do miasteczka. Dopiero w centrum zatrzymał się przy nas jeden z kierowców proponując przejazd. Wpakowaliśmy się do środka jego pojazdu i ruszyliśmy w stronę hoteliku Chito. Filipińczyk czekał na nas w ogródku przy recepcji i wypatrywał nas czujnie na ulicy.
Szybko uzgodniliśmy ogólny plan na cały dzień. Pierwszą z zaplanowanych atrakcji miał być przejazd tyrolką nad Las Cabanas Beach. Poprosiliśmy kierowcę, aby nas do niej zabrał.
Chito wskoczył na jego skuter i ruszyliśmy.

Wróciliśmy na główną drogę, którą przemierzaliśmy pierwszego dnia,  kierując się na Corong - Corong Beach. Za dnia miejsce to wyglądało całkiem inaczej. Miasteczko dopiero budziło się do życia, ulice świeciły pustkami, pojedynczy Filipińczycy załatwiali poranne sprawy. Zniknęły liczne stoiska z przekąskami, na odwiedzonym w poprzednich dniach zatłoczonym, gwarnym, pełnym egzotycznych zapachów targu leniwie rozkładały swoje towary dwie kobiety.

Kierowca zawiózł nas aż do wejścia na plażę, które łatwo można było przeoczyć. Z głównej drogi pomiędzy licznymi sklepikami i stoiskami skręcała betonowa ścieżka. Przygotowałam się do opuszczenia pojazdu, ale Filipińczyk zamiast zwolnić skręcił gwałtownie w polną drogę pokrytą bardzo drobnym piaskiem. Pomarańczowy pył wzbił się w powietrze i oblepił nasze ciała, wpadł do oczu, ust, tchawicy. Po chwili kaszleliśmy wszyscy, próbując pozbyć się go z płuc. A Filipińczyk nawet nie zwolnił, pchał się dalej pod wielką górę, mimo, że koła zapadały się w miękkim podłożu. Obserwowałam jego zmagania spod przymkniętych powiek, chroniąc oczy przed wzbijającym się w powietrze piaskiem. Po kilku minutach szalonej jazdy kierowca zatrzymał się w połowie wzgórza. Byłam pewna, że jego maszyna nie da rady wyciągnąć nas na szczyt.  Ale okazało się, że w tym miejscu od głównej drogi odbija stroma, wąska ścieżka, która prowadziła na wzgórze, górujące nad plażą - miejsce rozpoczęcia tyrolki. Chyba tylko szerokość szlaku powstrzymała kierowcę przed dalszą jazdą.
Zapłaciliśmy za transport i rozpoczęliśmy wspinaczkę wyślizganą ścieżką zaopatrzoną w bambusowe barierki, co wcale nie służyło obolałym mięśniom. Na szczycie opadliśmy na drewnianą ławkę bez sił. Dopiero po kilku łykach wody byliśmy w stanie rozejrzeć się po okolicy. Wdrapaliśmy się na wzgórze, górujące nad Las Cabanas Beach. Ze szczytu dwie liny długości 750 metrów prowadziły aż na sąsiednią wysepkę - Depeldet Island oddzieloną od plaży płytką laguną, mieniącą się różnymi odcieniami turkusu.
Zanim zdążyliśmy się zorientować Chito zakupił dla całej naszej trójki bilety. (Informacje praktyczne znajdziecie na samym końcu posta :)).
Pracownicy pomogli nam ubrać uprzęże, kaski i przeszkolili jak bezpiecznie zjechać na tyrolce. Pozostały nam tylko ostatnie przygotowania. Kamil przymocował do głowy kamerkę, ja schowałam do plecaka klapki, obawiając się, że podczas jazdy spadną i utoną w głębokiej wodzie. Zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie całej trójki i byliśmy gotowi do startu. Wdrapaliśmy się na drewnianą drabinkę, która prowadziła do bambusowego, chybotliwego podestu. Sympatyczny Filipińczyk wpiął do liny bloczek Kamila, a następnie mój i pozwolił nam zjeżdżać. Pomachaliśmy Chito, który oczekiwał na swoją kolej i odepchnęliśmy się od podestu. W momencie nabraliśmy szybkości, wiatr rozwiał włosy upchnięte pod kask. Ale nie miałam czasu się bać! Gdy tylko wyjechaliśmy zza gęstych drzew porastających wzgórze, naszym oczom ukazała się piękna, całkiem pusta, ciągnąca się aż po horyzont złota plaża. Przejrzysta woda zachwycała ilością barw, kilka łódek leniwie kołysało się na niewielkich falach zatoczki. W oddali majaczyło mnóstwo maleńkich wysepek. Widoki były przepiękne i to właśnie dla nich naszym zdaniem warto skusić się na tą typowo turystyczną atrakcję.
Po krótkiej przejażdżce dotarliśmy do kolejnej bambusowej platformy na drugiej wyspie. Nie udało mi się dojechać do samego podestu, zawisłam na linie, a młody Filipińczyk ruszył mi na ratunek. Zaholował mnie aż do pomostu i pomógł oswobodzić się z całego oprzyrządowania niezbędnego do zjazdu. W tym czasie Kamil podciągając się na rękach samodzielnie dotarł do końca liny.

Teraz zostało nam już tylko obserwowanie Chito, mknącego po jednej z lin. Dotarł do nas z uśmiechem rozciągającym twarz, krzycząc jak fajnie było.
Do plaży można było dostać się wąską ścieżką, ubezpieczoną bambusową barierką. Ostrożnie stawiając kroki, doszliśmy do podnóża górki. Pomiędzy wyspami znajdował się wąski pas piasku, którym można było przedostać się na główną plażę.
Przed kolejną zaplanowaną atrakcją postanowiliśmy spędzić tutaj trochę czasu. Ruszyliśmy przed siebie.

Stopy zapadały się w miękkim, złotym piasku, chłodne fale oblewały rozpaloną skórę. Oglądaliśmy piękne zatoczki, skałki wystające z morskiej wody czy ptaki polujące na przybrzeżne rybki. Czasami dla ochłody wchodziliśmy do przejrzystego morza po kolana, omijając liczne meduzy dryfujące w płytkiej wodzie.

   
Piękna, pusta Las Cabanas Beach 
Meduza wielkości przedramienia.

Bujaliśmy się na prowizorycznych huśtawkach z liny i opon zawieszonych na palmach.

Spacerując podniosłam z piasku częściowo zasuszonego kokosa, zaczęłam się nim bawić, podrzucając i łapiąc w powietrzu. Chito zapytał czy mam ochotę na kokosową wodę i czy mi go otworzyć. A pewnie, że miałam! I wstyd się przyznać, ale do tej pory byłam przekonana, że tylko świeżo zerwane orzechy mają w środku wodę nadającą się do spożycia. Filipińczyk wytłumaczył, że świeży kokos zawiera najzdrowszy i najlepszy w smaku napój. Jego miąższ jest delikatny, o  miękkiej konsystencji i mało intensywnym smaku. Stwierdził, że wystarczy poczekać kilka dni i kokos zaczyna przypominać postać, którą znamy w Europie. Miękka, łatwa do nacięcia wierzchnia łupina drewnieje, orzech robi się dużo twardszy, tak samo jak miąższ wewnątrz, a woda nabiera intensywniejszego smaku. Taki wysuszony kokos ma najwięcej zastosowań. Wysuszone łupiny służą jako opał, z orzecha tworzą węgiel do grilla, a miąższ ścierają na dobrze znane wiórki kokosowe.

Chito postanowił spełnić moje życzenie i od razu zabrał się do pracy. Znalazł ostry kamień, którym zerwał wierzchnią, zdrewniałą łupinę. Gdy już wydobył z wnętrza orzech, uderzał nim kilkukrotnie o skałę, aż pękł przez środek, pokazując orzeźwiający napój i biały miąższ.
Rozsiedliśmy się w cieniu rzucanym przez palmy i podzieliliśmy się fragmentami miąższu. Był pyszny, chociaż nie dało się go zjeść zbyt dużo. Już po kilku kęsach rozbolały mnie zęby, wnętrze było niezwykle twarde. W smaku przypominało nasze wiórki kokosowe, może mniej intensywne i mniej słodkie, a trochę bardziej tłuste.


Nasza przekąska zainteresowała młodą parkę Europejczyków, która przyglądała się naszej trójce z bliskiej odległości. Daliśmy im kawałek skorupki na spróbowanie. Para dopiero zaczynała swoją przygodę z Filipinami i chętnie słuchała naszych opowieści, czy doświadczeń z dotychczasowej podróży. Początkowo rozmawialiśmy po angielsku, ale każde z nas czasami komentowało dany temat w swoim języku. Szybko okazało się, że para pochodzi z Rosji, a my doskonale rozumiemy ich rosyjskie uwagi. Zaczęliśmy odpowiadać po polsku. 
Nasza rozmowa przebiegała na tyle sprawnie, że obserwujący tą sytuację Chito był przekonany, że na drugim końcu świata spotkaliśmy swoich rodaków.

Słońce prażyło tego dnia niezwykle mocno, upał dał nam się nieźle we znaki. Postanowiliśmy ochłodzić się w jednym z nielicznych barów w tej okolicy. Usiedliśmy na zewnątrz na wygodnych kanapach. Zamówiliśmy po zimnym piwku, ale zdecydowaliśmy się też na pyszny obiad, korzystając z jednej z ostatnich szans na skosztowanie świeżych owoców morza. Kamil zamówił krewetki smażone z czosnkiem, ja krewetki utopione w pysznym pomidorowym sosie z warzywami. Wszystko podane z olbrzymią ilością ryżu. Po kilku pierwszych dniach zorientowaliśmy się, żeby prosić o jedną porcję ryżu na naszą dwójkę, a i tak było go zdecydowanie za dużo. Po posiłku odzyskaliśmy siły na dalsze atrakcje.
 



Ruszyliśmy w stronę głównej drogi, gdzie mieliśmy nadzieję złapać trycykla do centrum. Mapa podpowiadała, że najbliższe wyjście z plaży znajduje się przy Vanila Beach, sąsiadującej z Las Cabanas. Granica była sztucznie wytyczona, jedna przechodziła bezpośrednio w drugą. Vanila Beach okazała się bardzo popularną miejscówką. Wzdłuż wybrzeża ciągnęły się liczne knajpki, restauracje, bary. Spacerując musieliśmy manewrować pomiędzy rozłożonymi na piasku fotelami, pufami, leżakami, stolikami. Było bardzo tłocznie. Z każdego lokalu roznosiły się dźwięki różnorakiej muzyki, zagłuszane krzykami bawiących się europejskich dzieci. Nie nasze klimaty, szybko uciekliśmy w boczną ścieżkę, która miała doprowadzić nas do głównej drogi. Dróżka okazała się przygotowywanym dla turystów deptakiem, wzdłuż którego trwały intensywne prace budowlane
nad galerią handlową. W najbliższym sąsiedztwie na otwarcie czekały ładne, nowoczesne budynki obklejone reklamami firmowych sklepów, liczne restauracje, a nawet McDonald.

Przygnębiający widok, ponownie odczuliśmy jak masowa turystyka naszych czasów wpływa na piękne zakątki świata. Może w moich słowach czuć hipokryzję, bo przecież sama jako turystka dokładam do tych zmian swoje cegiełki. Turystyka staje się dla różnych regionów świata, często biedniejszych od Europy jedną z głównych gałęzi gospodarki. I to bardzo dobrze, że dzięki podróżnikom kraje te mogą się rozwijać. Ale moim zdaniem to nie samo podróżowanie jest tutaj problemem, a to jak do niego podchodzimy. W dzisiejszym świecie dla większości turystów priorytetem jest wygoda oraz niska cena wycieczki. Bez znaczenia stają się ginące ekosystemy, cierpienie zwierząt, które mają tylko dostarczać człowiekowi chwilowej rozrywki czy wreszcie wpływ na lokalną społeczność. Ważne jest tylko zapchanie tanimi atrakcjami miesiąca urlopu, na który zarabiamy cały rok. Nie ma tu czasu na przemyślenie swoich wyborów. Liczy się tylko wygoda.
Po co wybierać się do rezerwatu z wyrakami filipińskimi prowadzonymi przez fundację walczącą o ich przetrwanie, gdzie pracownicy pilnują, abyśmy zwierzątek nie dotykali, nie straszyli. A za rogiem można za mniejszą cenę wziąć wyraki na ręce, porobić sobie zdjęcia z "małpeczkami". Nikt nie zastanawia się nad tym, że po całym dniu zabaw z turystami wyraki zamykane są w niewielkich klatkach. A stres, który przeżywają może skończyć się dla nich samobójstwem. Tak jest wygodniej, a i przeżycia większe!
Pływanie z rekinami wielorybimi? Wspaniała atrakcja? Turyści nie zastanawiają się jak to wpływa na funkcjonowanie tych zwierząt. Albo jeszcze gorzej... "I tak jest tam mnóstwo ludzi, co ja jeden tam zmienię"...
Jazda na słoniu? Część osób wciąż nie wie jak wygląda tresura dzikich słoni.
Odpowiedzialne podróżowanie! Po prostu zadajmy sobie trudu, aby przed wyjazdem dowiedzieć się czegoś o miejscach, które planujemy odwiedzić, aby świadomie zostawiać nasze bardzo potrzebne lokalnej społeczności pieniądze w dobrych rękach. Żeby w jak najmniejszym stopniu ingerować w piękno naszej planety, żeby nie niszczyć tego co ma do zaoferowania, aby naszymi wyborami nie powodować cierpienia zwierząt.

Dotarliśmy do głównej drogi i złapaliśmy trycykla, który podrzucił nas do centrum miasteczka. Kolejną zaplanowaną atrakcją była wspinaczka na Taraw Cliff przygotowaną dla turystów trasą Canopy Walk. Zanim zdążyłam wyjąć telefon, aby znaleźć ją na mapie, Chito podpytał się mieszkańców o drogę. Szlak miał rozpoczynać się przy głównej ulicy, ale nigdzie nie dojrzeliśmy żadnych drogowskazów. Korzystając ze wskazówek lokalsa ruszyliśmy wskazaną ścieżką pomiędzy domkami.
Przecisnęliśmy się pomiędzy budynkami i wpadliśmy na prywatne podwórko. Dopiero tutaj poczuliśmy prawdziwe Filipiny, które schowały się dla tłumów za komercyjnymi budkami z pamiątkami i drogimi knajpkami z europejskim jedzonkiem. Na podwórku suszyło się pranie, pomiędzy nogami przemykały kurczaki. Dzieciaki bawiły się kawałkami blachy i plastikowymi butelkami i machały nam radośnie, gdy wyłanialiśmy się zza rogu. Kobiety wylewały śmierdzące zawartości garnków na ulicę wprost przed nasze nogi.
Nabraliśmy podejrzeń, że nie jest to właściwa droga na typowo turystyczną atrakcję, ale wytrwale szliśmy dalej. Za kolejnym domem ujrzeliśmy drewniane schodki. Była to jedyna droga, więc wspięliśmy się na ich szczyt. Dalej po ostrych skałkach prowadził szlak, raz na jakiś czas ubezpieczony ruszającą się poręczą czy kładką. Ośmieleni ruszyliśmy dalej, oczekując na każdym zakręcie kasy biletowej, ale nic takiego się nie pojawiało. Szlak był dziki, niezbyt często odwiedzany. Bujna roślinność wdzierała się na podesty, oplatała barierki. Wszystko oblepiały gęste pajęczyny. Wysokie skały, którymi byliśmy otoczeni nie pozwalały złapać nam sygnału GPS.
Zazwyczaj wszędzie chodzę w swoich klapkach i nigdy nie narzekam na trudności terenu, ale tutaj wspinaczka była niezwykle nieprzyjemna. Ostre skały z łatwością przebijały podeszwę, kalecząc stopy. Ostrożnie stawiałam każdy krok, wybierając jak najbardziej równy kawałek terenu, aby oszczędzić obolałą skórę. Mimo to szlak wydawał nam się świetny, strasznie klimatyczny. Czułam się trochę jak Indiana Jones, którego uwielbiałam w dzieciństwie. Zapomniana dróżka w środku dżungli, od dawna nieodwiedzana przez człowieka, niełatwa do pokonania, wyglądała jakby skrywała jakąś tajemnicę. Bardzo chcieliśmy zobaczyć widok rozpościerający się ze szczytu, ale zmuszeni byliśmy zrezygnować z dalszej wspinaczki. Dotarliśmy do pierwszego punktu widokowego i udało nam się złapać sygnał GPS. Okazało się, że nie jesteśmy nawet w 1/3 trasy.
Gdybyśmy tylko mieli lepsze buty i trafili na szlak wcześniej... Słońce chyliło się ku zachodowi i nie uśmiechało nam się przemierzać takiej trasy w ciemnościach z latarkami jedynie w telefonach.

Z bólem serca wróciliśmy do głównej ulicy  i z pomocą mapy, bez pytania mieszkańców o drogę dotarliśmy do "Canopy Walk" typowo turystycznej atrakcji, gdzie w uprzężach, zabezpieczając się stalowymi linkami można było dotrzeć na platformę widokową po licznych metalowych schodkach i podestach. 

Cudem udało nam się zdążyć. Dołączono nas do ostatniej grupki kilkunastu Chińczyków, którzy z przerażeniem krok za krokiem pokonywali trasę w żółwim tempie, dzięki czemu mieliśmy mnóstwo czasu na fotografowanie okolicy. Czasami popędzał nas idący na samym końcu przewodnik.
Po licznych metalowych schodkach i platformach udało nam się dotrzeć na szczyt. Trasa nie była wymagająca, szły z nami również dzieciaki, a ja całą drogę przebyłam w klapeczkach i nie było to ani odrobinę niekomfortowe. Naszym oczom ukazał się piękny widok na całą zatokę El Nido.



Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, niebo nabierało pięknych odcieni czerwieni i różu. Setki łódek kołysało się na falach przygotowane do kolejnych rejsów wśród pięknych, dzikich wysepek. Plażą spacerowali pojedynczy turyści. Zrobiliśmy kilka zdjęć i ruszyliśmy w dół.



Młody przewodnik zainteresował się aluminiowym karabinkiem Kamila, którym przypinał sobie kamerkę do uprzęży. Podpytywał z jakiego materiału jest wykonany, dziwiła go wytrzymałość sprzętu i niewielka masa. Porównywał wersję Kamilową z obecnymi w parku stalowymi karabinkami z niemałym podziwem.
Kamil kazał przewodnikowi zatrzymać karabinek, a całą drogę powrotną przegadali na tematy wspinaczki, węzłów, sprzętu i jakiś linowych trików.

Wróciliśmy do miasteczka na piechotę. Usiedliśmy na plaży rozkoszując się widokiem zachodzącego słońca. Kamil kupił nam trzy świeże kokosy, do których w barze dodano rumu. Przepyszna sprawa! Polecam poprosić o takiego drinka nawet jeśli nie ma go w karcie. Miejscowi mimo delikatnego zdziwienia chętnie wykonali naszą prośbę.
I tak właśnie w towarzystwie zaciekawionych dzieciaków, z którymi rozmawiał głównie Chito, bezpańskich psiaków nadstawiających się do głaskania minął nam kolejny wieczór na Filipinach.



Mapka atrakcji El Nido

INFORMACJE PRAKTYCZNE:
Zip line na Las Cabanas Beach
Otwarta od 9.00 do 17.30
Opłaty: Od 500-1100 peso (35-77zł) w zależności od wybranej opcji. Mamy do wyboru kilka możliwości. Tyrolką można zjechać w jedną stronę i zejść stromą ścieżką do Las Cabanas Beach lub wrócić również tyrolką.
Pozycja siedząca w jedną stronę -500 peso
Pozycja siedząca w obie strony - 900peso
Pozycja na "supermana" w jedną stronę - 700 peso
Pozycja na "supermana" w obie strony - 1100 peso
Kombinowane pozycje w obie strony - 1000 peso.
Najlepiej dojechać tutaj trycyklem z centrum El Nido.

Canopy Walk
Otwarte: 8.00 - 17.00
Cena 400 peso (28zł)
Wspinaczka zajmuje około 20 minut.
Wejście odbywa się w kilkunastoosobowych grupkach pod opieką przewodnika. W cenie biletu otrzymujemy uprząż, lonżę, kask. Sprzęt do asekuracji wykorzystujemy tylko raz podczas przeprawy przez wiszący most. Trasa jest bardzo łatwa. Wspinały się z nami dzieciaki, a ja szlak przebyłam bez żadnych trudności w klapkach.
Można wybrać też opcję wdrapania się na wyższą platformę, na sam szczyt Taraw Cliff. Na jakiś czas atrakcja została wstrzymana po tragicznym wypadku jednego z przewodników w 2016 roku, który zsunął się z odłamanym kawałkiem skalnym w przepaść. Obecnie dłuższa trasa jest również proponowana odwiedzającym.

Zapraszamy do obejrzenia naszego filmiku z El Nido:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger