marca 11, 2019

5.2 Filipińska relacja: wizytówki Bohol - wyraki filipińskie i czekoladowe wzgórza




      Naszą azjatycką przygodę postanowiliśmy zacząć od odwiedzenia wizytówek Boholu, jeśli nie całych Filipin. Każdy przewodnik, blog i poradnik nakazywał przyjazd do centralnej części wyspy celem zwiedzenia sanktuarium wyraków (lub jeśli ktoś woli tarsierów filipińskich) oraz Czekoladowych Wzgórz.
    Mieliśmy wyruszyć z samego rana, aby uniknąć tłumów w popularnych turystycznie atrakcjach. Niestety zmęczenie organizmu po kilkudniowej podróży dało o sobie znać i przedłużyliśmy odrobinę naszą poranną drzemkę. Potem w pośpiechu spakowaliśmy niezbędne rzeczy do plecaczka i ruszyliśmy w drogę.
Wciąż nie mogłam przyzwyczaić się do jazdy na skuterze. Kurczowo trzymałam się tylnego siedzenia i bałam się nawet rozglądać na boki. Przeszło mi pod koniec dnia, w końcu przejechaliśmy 180 km!
Oto pokonana przez nas trasa:


Pierwszym punktem na liście zwiedzania było sanktuarium wyraków filipińskich. 

Wyrak, czyli tarsjusz filipiński

     Ogromne oczy, czujne uszka, głowa, która może się obracać o 360 stopni, delikatne i miękkie futerko, długie paluszki - to właśnie wyraki! Te słodkie zwierzątka występują tylko w Indonezji i właśnie w lasach deszczowych Filipin. Są gatunkiem zagrożonym, przez urządzane w przeszłości polowania. Wyraki często trafiały do sklepów wypchane jako maskotki. Ludzie starali się też oswajać tarsiery, które nie potrafią żyć w niewoli. Wykazują nawet tendencje samobójcze.
Na wyspie Bohol funkcjonuje kilka ośrodków, gdzie można zobaczyć wyraki. Jednak tylko w jednym żyją one w naturalnych warunkach z minimalną ingerencją człowieka, który troszczy się o ich komfort i spokój.
W Tarsier Sanctuary w pobliżu miejscowości Corella wyraki mają do dyspozycji teren 13ha, co jest dla nich bardzo ważne. Są zwierzętami terytorialnymi i potrzebują przestrzeni. Codziennie kilka z nich jest przenoszonych przez opiekunów i umieszczanych w specjalnej części przeznaczonej dla turystów, która również jest fragmentem lasu. Nad każdym pupilem czuwa opiekun, który pilnuje aby zachować ciszę, nie używać flesza i nie dotykać ani nie zbliżać się do maluszków. Są one bardzo strachliwe i wyczulone na dźwięki!
Sanktuarium prowadzone jest przez fundację, która stara się odratować populację wyraków. W innych podobnych obiektach zwierzęta trzymane są w klatkach, wymieniane co kilka miesięcy gdy ze stresu umierają w niewoli. Dlatego pamiętajcie żeby nie wspierać takiego okrutnego pomysłu na biznes.

Na miejscu czekało nas miłe zaskoczenie. Według internetowych informacji sanktuarium powinno być zatłoczone, wypełnione Chińczykami, którzy przyjeżdżają całymi autokarami, odbierając radość z obcowania z naturą. Nie wiem z czego to wynikało, ale na parkingu stało jedynie kilka skuterów.
Ruszyliśmy w stronę wejścia, po drodze czytając ciekawostki na temat wyraków na kolorowych banerach. Informowały one także jak zachowywać się w parku.

Zapłaciliśmy bilet wstępu (60 peso od osoby czyli jakieś 4 złote) i ruszyliśmy podziwiać urocze zwierzątka.
Wkroczyliśmy do maleńkiego budynku, w którym na kolorowych tablicach można było przeczytać trochę podstawowych informacji na temat wyraków i fundacji, która stara się odratować populację tarsierów na Filipinach. Kliknij tutaj, żeby przeczytać na ten temat więcej!
Dowiedzieliśmy się, że tarsier jest zwierzątkiem nocnym, dlatego niezbędne są mu olbrzymie oczy przystosowane do łapania każdego fotonu. Nie może nimi poruszać, ale za to ma możliwość kręcenia głową. Dzięki temu zakres jego wzroku to aż 360 stopni!  Poluje głównie na owady. Jego silne nóżki pozwalają mu skakać na odległość 3 metrów pomiędzy drzewami.
Jest gatunkiem zagrożonym, a w przetrwaniu nie pomaga fakt, że samica może mieć w ciągu roku tylko jedno młode. Ciąża trwa sześć miesięcy, przez kolejne trzy musi karmić swoje dzieciątko.
Za budynkiem rozpościerał się niewielki lasek, przez który prowadziła wąska ścieżka. Ruszyliśmy pod górę. Było gorąco i wilgotno, idealne warunki dla komarów. Popsikanie się Muggą przed wyjściem niewiele pomogło.
Po chwili marszu dostrzegliśmy na ścieżce pierwszego pracownika w niebieskiej koszulce z logo sanktuarium. Młody chłopak przyłożył palec do ust, nakazując nam ciszę i wskazał nam śpiącego wyraczka trzymającego się bambusowego pnia.


Na ścieżce znajdowało się kilka stanowisk do obserwacji wyraków. Przy każdym stał opiekun który pomagał zlokalizować zwierzątko co nie zawsze było proste i który czuwał nad jego komfortem oraz bezpieczeństwem. 
Całość zwiedzania zajęła nam około 30 minut.
Według podróżniczych blogerów przed wejściem miało się znajdować mnóstwo sklepików z pamiątkami. Byłam trochę zawiedziona, gdy pomimo poszukiwań nie udało się odnaleźć ani jednego straganu. Chciałam zabrać do Polski magnesy z wyrakami do kolekcji.

Z nadzieją, że uda się je jeszcze dostać w kolejnym punkcie wycieczki, wpakowałam się ponownie na skuter.



Ośmielona dotychczasową podróżą, odważyłam się nagrywać filmy z jazdy, a droga obfitowała w piękne widoki. Co chwilę zmuszałam Kamila do zatrzymywania się przy pięknych polach ryżowych, klimatycznych domkach i ślicznych dzikich plażach. Podróż zajęła nam zdecydowanie więcej czasu niż powinna 😄



Postanowiliśmy nie stawać przy rzece Loboc, gdzie znajduje się tyrolka – popularna atrakcja wśród turystów i od razu udać się do najdalej wysuniętego punktu na naszej liście zwiedzania – Chocolate Hills. Wbrew nasuwającemu się podejrzeniu, nie rosną na nich kakaowce. Nazwa wzięła się od brązowego koloru, którego nabierają porastające je trawy w porze suchej.
Istnieje kilka legend, które wyjaśniają genezę Czekoladowych Wzgórz. Od walki dwóch gigantów, które rzucały w siebie wielkimi skałami, przez nieszczęśliwą historię miłosną zwykłej śmiertelniczki i olbrzyma, który po stracie ukochanej wypłakiwał morze łez, formujące wzgórza, po moją ulubioną: gigantycznego bawoła, który po zjedzeniu sfermentowanego jedzonka nabawił się infekcji przewodu pokarmowego, a wzgórza to wysuszone pamiątki po niefortunnym posiłku.

Po drodze przejeżdżaliśmy przez Man Made Forrest – dwukilometrowy, mahoniowy las stworzony w całości przez człowieka. Jest to częsta sceneria instagramowych fotek, naszym zdaniem odrobinę przereklamowana. Kamil dziwił się, dlaczego tyle osób staje na poboczu i robi sobie zdjęcia. Nie zauważył w tym miejscu niczego szczególnego.
No i miał rację, na zdjęciach las wygląda zdecydowanie lepiej niż w rzeczywistości.
W trakcie podróży widziałam zdecydowanie piękniejsze i bardziej fotogeniczne miejsca, niedocenione przez innych turystów. Zatrzymywaliśmy się tam jedynie my.
Kamil śmiał się, że tak właśnie powstają atrakcje turystyczne. Ktoś kiedyś zrobił dobre zdjęcie i teraz każdy musi zrobić sobie podobne.
Zazwyczaj podczas układania planu zwiedzania zaczynam od głównych atrakcji turystycznych, wychodząc z założenia, że z jakiegoś powodu atrakcjami się stały i często nawet pomimo tłoków warto się pozachwycać cudami natury. Na Filipinach takie myślenie się nie sprawdziło. Na perełki trafialiśmy na każdym kroku, a te dzikie i nie upiększane sztucznie pod turystów najbardziej trafiały w nasze gusta.



Tyle się nagadałam a zdjęcie też mam :D Bo właśnie w tym miejscu, kawałek dalej od głównego punktu fotograficznego zobaczyliśmy kilka straganów z pamiątkami. Mieliśmy dylemat czy się zatrzymywać, ponieważ chwilkę wcześniej zaczęło kropić, a nie chcieliśmy jechać na skuterze w deszczu. Jednak potrzeba zakupu magnesów i jak się później okazało koszulki dla Ani była silniejsza!
Spędziliśmy tam kilkanaście minut na wybieraniu odpowiednich pamiątek i ruszyliśmy dalej – na Czekoladowe wzgórza.



Przy wjeździe na parking czekał na nas pan pobierający opłaty: 50 peso od osoby (3,50zł) oraz kilka osób sprzedających zimne napoje.
Wspięliśmy się stromymi, asfaltowymi serpentynami, podziwiając piękne widoki. Nie mogliśmy zrobić zdjęcia, a perspektywa była tutaj najkorzystniejsza, ponieważ co kawałek zostały powtykane tabliczki zakazujące zatrzymywania pojazdów.
Udało nam się dotrzeć na szczyt. Na parkingu nie było wolnego miejsca, więc zostawiliśmy skuter odrobinę na uboczu. Reszta skuterów była ustawiona w kilku rzędach, te z ostatniego trzeba by było przenieść żeby mogły wyjechać. Wtedy jeszcze nie wzbudziło to naszego zaciekawienia. Bez zdziwienia minęliśmy parking, dalej tabliczkę, informującą, że latanie dronem jest zabronione od 8 do 20 i rozpoczęliśmy wspinaczkę po stromych i bardzo (!) wyślizganych stopniach aż do tarasu widokowego zapełnionego ludźmi.
Pewnie trzeba się tutaj pojawić z samego rana, aby uniknąć takich tłumów. Musieliśmy odczekać w kolejce, żeby dopchać się do barierki, przy której można zrobić sobie dobre zdjęcie. A skadrowanie ujęcia tak, aby na zdjęciu nie znalazł się żaden Chińczyk było nie lada wyczynem!

Po naszej wizycie stwierdziłam, że nie powinniśmy uwzględniać z naszym planie Czekoladowych Wzgórz. Nie są warte takiej długiej podróży. Zdjęcia widoczne w Internecie przekłamują rzeczywistość. Tak naprawdę wcale nie wyglądają tak imponująco, a tłumy Chińczyków psują klimat tego miejsca. Spokojnie można zrezygnować z takiej atrakcji.

Po krótkiej sesji zdjęciowej wróciliśmy na parking i z przerażeniem stwierdziliśmy że nasz skuter zniknął. Przeskoczyliśmy kilka schodów na raz i ruszyliśmy poprosić o pomoc kogoś z pracowników. Na szczęście, gdy się zbliżyliśmy, Kamil dojrzał nasz pojazd na drugim końcu parkingu. Najwyraźniej skuter komuś przeszkadzał, więc postanowił go sobie przestawić.

W drodze powrotnej odezwały się nasze głodne żołądki, domagające się napełnienia. Rozglądaliśmy się za odpowiednim miejscem, a w ostatecznej decyzji pomógł nam deszczyk, który zmusił nas do zatrzymania skutera. Postanowiliśmy przeczekać niepogodę w knajpce przy głównej drodze.
Odważnie zamówiliśmy nowe filipińskie specjały i tym razem nie trafiliśmy najlepiej. Kamil zamówił zupę z wieprzowiną, która okazała się samym tłuszczem z fasolką i innymi warzywami. Sam wywar był dość smaczny, ale nie zaspokoił Kamilowego głodu. Ja zamówiłam noodle z krewetkami, ugotowanym jajkiem, grzankami i pietruszką, które nie zrobiły na mnie wrażenia.

Ostatnim punktem wycieczki miała być rzeka Loboc, która oferuje mnóstwo turystycznych atrakcji, takich jak zip line, bambusowe mostki i rejs łódką wgłąb dżungli, gdzie można zobaczyć mnóstwo świetlików.


Niestety nasza podróż zajęła nam zdecydowanie więcej czasu niż przewidziała to nawigacja. Zatrzymywaliśmy się co chwilkę, aby podziwiać filipińskie krajobrazy i nad rzekę Loboc dotarliśmy zbyt późno. Mogliśmy jedynie zobaczyć ją z mostku na głównej drodze.

Robiło się coraz później, zmęczeni całodniową jazdą na skuterze postanowiliśmy bez przystanków wrócić na Panglao. Na jednym z mostów, które łączą Panglao z Bohol rozkwitło nocne życie. Filipińczycy rozłożyli maleńkie przenośne straganiki z grillami, przekąskami, na murkach rozsiedli się lokalsi, delektujący się widokiem zachodzącego słońca. Młodzi mężczyźni pochłaniali Balut - popularną filipińską przekąskę, czyli ugotowane jajko z zarodkiem kurczaka w środku. Mimo, że nie brzmi zachęcająco, zdaniem Kamila, który odważył się na tę przyjemność nie jest złe.

Po powrocie z trudem udało się nam zeskoczyć ze skutera. Zastane mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Zgodnie z planem kolejny dzień mieliśmy poświęcić na odwiedzenie okolicznych wodospadów, ale stwierdziliśmy, że nasze obolałe tyłki nie wytrzymają kolejnych 100 km na skuterze i musimy zrobić sobie przerwę na inne atrakcje.
Postanowiliśmy wykupić zorganizowaną wycieczkę na wyspę Balicasag.
Najchętniej wieczór spędzilibyśmy z colą i rumem na naszym tarasie, ale z bólem serca i nie tylko ruszyliśmy w stronę Alona Beach zaklepać sobie miejsce na łódce.
Daliśmy się zaczepić pierwszemu naganiaczowi. Podczas wczorajszego wieczornego spaceru, zdążyliśmy się zorientować, że biur podróży oferujących wycieczkę na Balicasag jest mnóstwo. Ich oferty różnią się nieznacznie między sobą opłatami i wliczonymi atrakcjami.
Przewodnik, który nas zaczepił zaproponował cenę 400 peso za osobę, dodatkowo mogliśmy dopłacić po 250 peso za snorkeling z żółwiami oraz na rafie koralowej. Wypożyczenie maski i rurki wliczył w cenę.
Poprzedniego dnia zaczepił nas inny naganiacz, który zaproponował 750 peso (52,50zł) za takie same warunki. Zasugerowaliśmy, więc niższą cenę, na którą właściciel łódki przystał bez dalszego targowania.
Pan pokazał nam wydrukowany identyfikator, który miał dowodzić jego uczciwości i poprosił o zapłacenie 600 peso zaliczki. W zamian otrzymaliśmy ręcznie napisane, na krzywo oderwanym kawałku papieru potwierdzenie.
Może w Europie bałabym się oszustwa, ale kilka dni spędzonych na Filipinach, nie pozwalało mi nawet przez chwilę wątpić w uczciwość mieszkańców.
Naganiacz poinformował nas, że wypływamy o szóstej rano, a Kamil w momencie pożałował swojej decyzji i zaczął zastanawiać się nad kolejną podróżą skuterkiem :D
Wróciliśmy do hotelu, po drodze zahaczając o sklepik i maleńki targ z owocami. Zakupiliśmy mango na śniadanie i rum z colą na wieczór i spędziliśmy miły czas na balkonie przed naszym pokojem.

Dla lepszego wyobrażenia dodatkowo filmik!



INFORMACJE PRAKTYCZNE:
Sanktuarium tarsierów
znajduje się w miejscowości Corella, do nawigacji można wpisać: Philipines Tarsiers Sanctuary
Bilet wstępu: 60 peso (4 złote)
Czas zwiedzania: około 30 minut
Zabierz ze sobą: sprey ze środkiem na owady, w lesie było mnóstwo komarów.
Ścieżka jest bardzo łatwa do pokonania, nie jest potrzebne specjalne obuwie.
W parku należy zachować ciszę. Można fotografować wyraki, ale należy upewnić się czy w aparacie lub telefonie wyłączyliśmy lampę błyskową. Nie wolno zwierzątek dotykać, zbliżać się, głośno rozmawiać. Przy każdym wyraku stoi jego opiekun, który bardzo chętnie odpowiada na wszystkie pytania.
W środku sanktuarium znajduje się skrzyneczka na dobrowolny datek na rzecz działalności fundacji

Czekoladowe Wzgórza To park narodowy w pobliżu miejscowości Carmen. Teren rezerwatu jest olbrzymi, Filipińczycy naliczyli w nim aż 1300 regularnych kopczyków.
Można spróbować tutaj wielu aktywności: trekkingu, przejażdżki quadami u podnóża wzgórz oraz najbardziej popularnej wspinaczki na podest widokowy, skąd roztacza się piękny widok na kopczyki w oddali.
Bilet wstępu: 50 peso (3,50zł)
Czas zwiedzania: około 30 minut
Najlepiej przybyć tutaj wcześnie rano lub pod wieczór. Unikniemy w ten sposób tłumów w tym popularnym wśród turystów miejscu.
Latanie dronem jest dozwolone, ale tylko pomiędzy 20 i 8 rano.

3 komentarze:

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger