Podróżowanie na drugi koniec świata jest bardzo męczące. Po kolejnym intensywnym dniu oraz zbyt krótkim nocnym odpoczynku, zgodnie z planem uciekliśmy z zatłoczonej i głośnej Manili. Przygotowaliśmy nasze plecaki do wyprawy samolotem, za poradą Chito sprawdziliśmy cenę transportu Grabem (azjatycki Uber) i wyszliśmy przed hotel. Od razu zaczepił nas kierowca taksówki, który zaproponował porównywalną cenę za dojazd do lotniska. Wpakowaliśmy mu plecaki do bagażnika i ruszyliśmy w podróż ulicami stolicy.
Wciąż nieprzyzwyczajeni do szalonego sposobu jazdy Filipińczyków obserwowaliśmy z przerażeniem ruch uliczny, dziwiąc się jakim sposobem unikają wypadków drogowych.
Przepisy tutaj nie istnieją, pierwszeństwo ma ten kto akurat pierwszy wepcha się na skrzyżowanie. Namalowane na asfalcie linie są tylko orientacyjne, często na szerokości jednego pasa mieści się kilka pojazdów.
Zostaliśmy odstawieni pod same drzwi terminalu dla lotów krajowych. Był zdecydowanie mniejszy od terminalu międzynarodowego. Aby wejść do środka musieliśmy pokazać swój bilet, który nie musiał być wydrukowany jak w tanich liniach w Europie. Wystarczył pobrany do telefonu plik pdf.
Terminal był naprawdę niewielki, znajdował się w nim jedynie maleńki sklepik z przekąskami, stacja do ładowania telefonu, i kioski do samodzielnego odprawienia się przed lotem oraz plastikowe krzesełka dla oczekujących.
Od razu spróbowaliśmy odprawić się w kiosku. Poszło zaskakująco łatwo. Spodziewałam się komplikacji, ponieważ kilkukrotnie próbowałam zrobić to w domu przez aplikację i stronę internetową i za każdym razem na różnych etapach pojawiał się jakiś błąd.
Z wydrukowanymi kartami pokładowymi usiedliśmy naprzeciwko ekranu, na którym wyświetlały się godziny lotów oraz numery bramek, do których mamy się zgłosić.
Kamil wyszedł tylko na chwilę w poszukiwaniu miejsca gdzie można doładować otrzymane wczoraj od Chito karty SIM.
45 minut przed odlotem zaniepokojeni ustawiliśmy się w końcu w kolejce do bramek, mimo że nasz lot, wciąż nie pojawił się na ekranie. Przy okienku, pani uświadomiła nas, że 5 minut temu zamknęli bramki i nie możemy nadać naszego bagażu, bo wszystkie znajdują się już na pokładzie samolotu. Po zastanowieniu oraz omówieniu naszego problemu z kilkoma kolegami dodała, że możemy potraktować nasz plecak jako bagaż podręczny z przekroczonym limitem wagowym, który musimy nadać jako rejestrowany ale będzie nas to kosztować dodatkowe 2000 peso (140zł). Cóż mieliśmy zrobić. Za głupotę się płaci. Na początku nie zdawaliśmy sobie sprawy z powagi sytuacji. Pani przeszła z nami aż do drzwi samolotu, wszędzie wpuszczając nas poza kolejką. Na pokładzie zajęliśmy ostatnie wolne miejsca, wszyscy byli już w środku. Zdążyliśmy w ostatniej chwili!
Wcześniej nikt nie wzywał nas przez mikrofon, a na tablicy nie pojawiał się nasz lot. Nie wiele brakowało a spóźnilibyśmy się na pierwszy azjatycki samolot, a przecież na lotnisku byliśmy 2h przed odlotem.
Głupi jednak ma szczęście i po kolejnych 1,5h podróży wylądowaliśmy na kolejnej wyspie – Panglao. Byłam szczęśliwa, gdy w końcu opuściłam samolot i przywitało mnie słoneczko. Zdążyłam okropnie zmarznąć. Filipińczycy kochają klimatyzację! Pamiętajcie o zapakowaniu ze sobą bluzy z długim rękawem. Wbrew pozorom używałam jej dość często.
Odebraliśmy nasz najdroższy, nadany bagaż i wyszliśmy na eksplorowanie wyspy. Już od wejścia rzucili się na nas kierowcy trycykli i taksówek. Odmawialiśmy wszystkim, a mimo to potrafili iść z nami 5 minut i dalej namawiać na przejazd. Zgodnie z informacjami znalezionymi w Internecie, postanowiliśmy wyjść z terenu lotniska i złapać jakiś transport na zewnątrz. Liczyliśmy na niższe ceny. Ledwo przekroczyliśmy bramę lotniska a kolejni kierowcy zasypali nas swoimi ofertami. Byłam nieugięta, odmawiałam wszystkim taksówkarzom, ponieważ bardzo chciałam spróbować jazdy trycyklem – bardzo popularnym i najtańszym środkiem transportu. Jest to po prostu motor lub rower z doczepioną spawaną przyczepką. W środku jest niewiele miejsca. Początkowo myślałam, że dla dwóch osób, ale po trzech tygodniach stwierdzam, że w trycyklu spokojnie zmieści się sześcioosobowa rodzina z dziesięcioma kogutami w reklamówkach.
Bagaże zostawia się na zewnątrz na specjalnej półeczce. My dla zabezpieczenia zawsze przyczepialiśmy ramiona plecaków do metalowej ramy.
Ponieważ pierwszego kierowcę trycykla ukradli nam idący przed nami turyści, usiedliśmy na chodniku w oczekiwaniu na kolejnego. Jednak tutaj nie da się spokojnie poczekać. W międzyczasie kolejny kierowca taksówki zaczął namawiać nas na transport jego samochodem. Odmówiliśmy tłumacząc, że czekamy na trycykla. Pan nie dawał za wygraną. Schodził z ceny, mówił, że już żaden trycykl dzisiaj nie przyjedzie, że jego oferta jest dużo atrakcyjniejsza. Następny trycykl jednak przyjechał i od razu władowaliśmy się do środka, chcąc uwolnić się od namolnego naganiacza. Pan wcisnął nam jeszcze wizytówkę, w razie gdybyśmy potrzebowali jednak transportu po wyspie. Nieobeznani w tutejszych cenach zgodziliśmy się na przejazd w okolice Danao Beach, gdzie znajdował się nasz hotel za 200peso (14zł). Mogliśmy się targować, z biegiem czasu okazało się, że nie była to najlepsza oferta. W kolejnych dniach podróżowaliśmy taniej.
Opłaty dla turystów wszędzie są zawyżane. Początkowo mnie to irytowało, ale gdy przeliczałam równoważność cen na złotówki i uświadamiałam sobie, że mimo podnoszenia kwot wciąż są one niewielkie, aż wstyd było mi się targować.
Kierowca nie do końca wiedział gdzie ma jechać. Zapytał się po drodze kilku mieszkańców o lokalizację naszego hotelu. Ostatecznie daliśmy mu naszą nawigację, która poprowadziła nas wąskimi betonowymi drogami przez środek wyspy.
Cieszyłam się jazdą. W oczekiwaniu na transport zdążyło zrobić mi się gorąco, a tutaj wiatr przyjemnie owiewał orzeźwiającym powietrzem. Oglądałam widoki dookoła. Wszystko wyglądało inaczej niż sobie wyobrażałam.
Przyzwyczajona do oglądania rajskich widoków na podróżniczych blogach, początkowo byłam odrobinę zaskoczona prawdziwymi Filipinami. Nie spodziewałam się, aż takiej biedy. Mijaliśmy domki zbudowane z bambusa i liści, zbyt małe na ilość bawiących się przed nim brudnych dzieci, rozpadające się sklepiki, ogromne ilości zostawionych śmieci.
Dotarliśmy do końca asfaltowej drogi, gdzie znaleźliśmy tabliczkę z nazwą naszego hotelu. Przygotowałam się do wyjścia z trycykla, ale kierowca zamiast się zatrzymać ruszył żwawo polną, wyboistą dróżką. Kawałeczek dalej, skręcił w naszą bramę. Zapłaciliśmy za dojazd i zaraz obok pojawił się właściciel hotelu Isla Divina. Tutaj odnośnik do ich oferty na bookingu.
Młody Marokańczyk, jak się z czasem okazało, zaprowadził nas do bambusowego apartamentu nad basenem. Nasz domek był skromny, jedynie z łóżkiem, maleńką łazienką bez ciepłej wody oraz malutką werandą. Był za to bardzo klimatyczny. Obiecywany na bookingu dostęp do kuchni okazał się wstępem do niewielkiego pokoiku za barem, który ciężko nazwać kuchnią. Nie było w niej garnków, kuchenki, talerzy, lodówki nawet czajnika. W zasadzie były tylko kubki i sztućce. Mimo wszystko nasz nocleg bardzo przypadł nam do gustu.. Podobał nam się przede wszystkim przez werandę. Można było się dzięki niej zintegrować z innymi wczasowiczami.
Obok nas mieszkał przesympatyczny starszy pan z Australii, który lata pracował na Słowacji. Podróżował samotnie, więc bardzo chętnie zagadywał nas przy każdej okazji. Z drugiej strony mieszkali nasi rodacy, w którymi spędziliśmy jeden wieczór przy rumie z colą, dzieląc się doświadczeniami z dotychczasowej podróży.
Przepakowaliśmy plecaki i postanowiliśmy ruszyć w stronę popularnej Alona Beach, aby znaleźć wypożyczalnię skuterów. Nasz hotelik znajdował się około trzy kilometry od centrum, chcieliśmy też odwiedzić wiele odległych miejsc. Skuter był dla nas najlepszą opcją, dawał niezależność i swobodę. Był też dużo tańszy niż codzienne korzystanie z trycykli.
Punkty zaznaczone, podczas planowania zwiedzania Boholu. Nie wszystkie udało nam się odwiedzić.
Przy wyjściu zapytałam jeszcze właściciela czy nie zna kogoś kto pożycza skutery. Kazał nam chwilkę poczekać, zadzwonił do swojego kumpla.
Po chwili młody Filipińczyk przywiózł nam skuter i dwa kaski. Formalności załatwiliśmy bardzo szybko, utargowaliśmy lepszą cenę (400peso/dobę, czyli 28zł), podpisaliśmy prowizoryczną umowę, wzięliśmy numer kontaktowy do właściciela i umówiliśmy się na odbiór za pięć dni. Pan poczekał aż wyjedziemy na ulicę, pomachał nam na pożegnanie, a my ruszyliśmy w stronę Alona beach.
To był mój pierwszy skuterowy raz. Początkowo bałam się jazdy. Wydawało mi się, że ciężko przewidzieć jak zachowają się Filipińczycy na trasie, że drogi są wyboiste, często pojawiają się fragmenty bez asfaltu, albo rozsypane na nawierzchni kamyki i piasek. Przyzwyczaiłam się dopiero po pierwszej dłuższej wycieczce.
Chcieliśmy zjeść obiad w okolicy Alona. Na trip advisorze znalazłam wcześniej polecane przez innych turystów knajpki i zaznaczyłam je na mapie. Zjechaliśmy w stronę głównej plaży i zaczęliśmy się rozglądać za miejscem parkingowym. Przywitały nas jedynie tabliczki zabraniające parkowania. To samo działo się przy głównej drodze. W końcu zdenerwowani zmarnowaniem jakiejś godziny pierwszego dnia postanowiliśmy udać się w stronę plaży, a wieczorem zjeść obiadokolację.
Według internetowych relacji i rankingów najpiękniejszą plażą Panglao została Dumaluan Beach i właśnie na nią postanowiliśmy się wybrać. Przy głównej drodze odnaleźliśmy znaki kierujące w stronę naszego celu. Zjechaliśmy stromą dróżką w dół, w stronę morza. Początkowo wjechaliśmy na teren resortu, ale pogonili nas z naszym skuterkiem. Kawałek wyżej kolejne tabliczki informowały o braku możliwości parkowania. Jednak zaraz obok nich ktoś zostawił kilka skuterów. Dołożyliśmy także nasz. Otworzyliśmy bagażnik i okazało się, że jest na tyle mały, że ani jeden kask się w nim nie zmieści. Obok ktoś zawiesił kaski na kierownicy, jednak nasze europejskie podejście do życia nie pozwalało nam zrobić podobnie. Dopiero po chwili dostrzegliśmy u kogoś kaski zwyczajnie przytrzaśnięte klapą bagażnika. Korzystając z tego kreatywnego pomysłu nasze zabezpieczyliśmy w ten sam sposób i ruszyliśmy w stronę plaży. Na mapie prowadziło na nią kilka ścieżek, jednak wszystkie przechodziły przez prywatne resorty.
Troszkę buntowaliśmy się pomysłowi pobierania opłat za wstęp na plażę, ale w końcu poddaliśmy się i zapłaciliśmy bilet wstępu w Dumaluan Resort (50 peso od osoby, czyli jakieś 3,50zł). Przeszliśmy pomiędzy stolikami, które dodatkowo można sobie wynająć, kilku barów i restauracji i w końcu trafiliśmy na plażę. To prawda, piękną, piaszczystą i szeroką, z turkusową, czystą wodą i łódkami – filipińskimi bankami leniwie kiwającymi się na falach.
W pobliżu resortu znajdowało się mnóstwo ludzi. Uciekliśmy w lewo, kierując się w stronę White Beach. Odeszliśmy kawałek, ludzi zrobiło się mniej, ale nie mogliśmy znaleźć kawałka plaży tylko dla siebie. Wszędzie wzdłuż wybrzeża ciągnęły się restauracje i hotele. Nie do końca o takie Filipiny nam chodziło.
Przebraliśmy się w stroje kąpielowe i ruszyliśmy do wody. Cieplutka, przyjemna, z pięknymi kolorami rzeczywiście wprawiała w zachwyt. Kamil ubrał maskę i rurkę i postanowił sprawdzić czy głębiej nie ma czegoś podwodnego do pooglądania. Ja wróciłam do płytkiej wody i poleżałam sobie w przyjemnie ciepłym turkusie, zachwycając się delikatnym piaskiem, szeroką plażą i palmami w oddali. Wkrótce dołączył do mnie Kamil, który nie znalazł pod wodą nic interesującego. Nie jest to najlepsze miejsce do snorkelingu.
Przed wyjazdem długo starałam się znaleźć jakieś informacje na temat miejsc do oglądania podwodnego życia i szło mi bardzo opornie. Dlatego dla kolejnych odwiedzających postanowiłam stworzyć własną mapę snorkelingowych miejsc: jest dostępna tutaj!
Po chwili relaksu postanowiliśmy wybrać się na spacer wzdłuż plaży. Tak to z nami jest, ciężko nam usiedzieć w jednym miejscu dłużej. Akurat rozpoczął się odpływ. Im dalej się zapuszczaliśmy tym piękniej nam się wydawało. Za plażą rozpoczął się palmowy las, który odgradzał nas od cywilizacji, następnie zastąpiły go niewysokie klify.
Oprócz nas spotkaliśmy kilku lokalsów, wynoszących z morza łódkę, zbierających z wody niewielkie małże czy dzieci bawiące się razem na piasku.
Dotarliśmy do końca piaszczystego odcinka, dalej musieliśmy kroczyć wodą po kolana po skałkach uważając na ostre krawędzie. Przejście tym fragmentem było możliwe ze względu na odpływ. Czułam się troszkę jak na ukrytej przed światem plaży, do której tylko nieliczni szczęściarze mają dostęp.
W płytkiej wodzie zostało uwięzione całe mnóstwo rozgwiazd. Początkowo zachwycaliśmy się każdą napotkaną, każdą następną coraz większą. Dopiero po chwili mogliśmy zwracać uwagę na inne rzeczy.
Było pięknie! Takie klimaty lubimy! Czułam dzikość i niedocenione przez masową turystykę piękno. Ostre skałki wpadały gwałtownie do wody, raz na jakiś czas formując piaszczystą zatoczkę, czasami niewielkie jaskinie.
Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć i ruszyliśmy z powrotem w stronę skuterka. W drodze powrotnej udało nam się złapać zachód słońca na plaży.
Dotarliśmy do resortu, otrzepaliśmy stopy z piasku, spakowaliśmy wszystko do plecaka. Kamil przypomniał sobie o swojej masce do snorkelingu, którą zostawił na plaży podczas kąpieli. Pobiegł zobaczyć czy gdzieś się nie ostała, ale nie udało się mu jej odnaleźć. Pewnie znalazła nowego właściciela.
Wróciliśmy do skuterka, został na parkingu jako jeden z nielicznych, bez żadnego mandatu :D
Ruszyliśmy na upragniony obiad. Ponownie skręciliśmy w stronę Alona Beach, tym razem nie przejmując się tabliczkami, postawiliśmy skuter w pierwszym wolnym miejscu. Poszliśmy na jedzonko do Trudi’s place, zaraz przy wlocie głównej drogi. Wszystkie stoliki były zajęte, ale poczekaliśmy na swoją kolej. Gdy usiedliśmy bardzo długo musieliśmy czekać aż ktoś do nas podejdzie. W końcu sama poszłam do kelnera i złożyłam nasze zamówienie. Byłam już bardzo głodna! Kamil zamówił krewetki w czosnkowym masełku, ja grilowaną rybę „bunga bunga” co po filipińsku znaczy wielkie oko. Wyglądała pięknie, smakowała świetnie, zresztą wszystko było pyszne, pięknie podane.
Często w knajpkach i grilowniach można było wybrać sobie swoją kolację przed przyrządzeniem |
Jedynym minusem był rozmiar porcji, który nie zaspokaja głodu typowego Europejczyka, a nawet mojego, a mój żołądek jest niewielki i nie umiem zmieścić do niego dużo na jeden raz.
Do picia wybraliśmy shakea z mango i sok z calamansi – maleńkich zielonych cytrusów, bardzo kwaśnych. Dobrze, że dostałam wodę z cukrem do dolania w razie potrzeby. Była bardzo przydatna!
Miejsce było polecane przez tripadvisora, ale ze względu na lokalizację na samej Alona beach troszkę drogie.
Po kolacji wróciliśmy do pokoju odpocząć po intensywnym dniu. Rozłożyliśmy moskitierę, spryskaliśmy mrówki naszym spreyem na komary i w poczuciu bezpieczeństwa położyliśmy się spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz