marca 12, 2019

5.3 Filipińska relacja: wyspa Balicasag i plaża Danao




        Kolejny dzień filipińskiej wyprawy poświęciliśmy na odpoczynek od jazdy na skuterze i wykorzystaliśmy czas na eksplorowanie podwodnego świata. Przed wyjazdem szukałam w Internecie miejsc, w których warto spróbować snorkelingu i większość blogerów polecała wybrać się na niewielką, niezamieszkałą wyspę Balicasag, otoczoną piękną rafą koralową.
Relacje, zdjęcia i filmy z wyprawy zachęcały do spróbowania.

Organizacja wycieczki była niezwykle łatwa. Na Panglao aż roiło się od biur podróży, które proponowały przepłynięcie na sąsiednią wysepkę. Wystarczyło wybrać się na spacer wzdłuż Alona Beach wieczorową porą, aby kilku naganiaczy zaczepiło nas zachwalając usługi swojego biura. Oferty różniły się między sobą nieznacznie, głównie wliczonymi w cenę atrakcjami. Przewodnicy widząc zainteresowanie często zaczynali rozmowę od wygórowanej ceny. Ale ze względu na dużą konkurencję, spokojnie można się z nimi targować.
Jak się potem okazało, na wycieczkę nie trzeba było się nawet umawiać z wyprzedzeniem. Wystarczyło rano pojawić się w porcie, a na pewno znalazłoby się dla nas miejsce na łódce.

      Nasz dzień nastał zdecydowanie za szybko! Wstaliśmy w środku nocy, słońce powoli zaczynało wschodzić, oczy ledwo nam się otwierały. Pochłonęliśmy śniadanie złożone z mango oraz bananów i spakowaliśmy nasze rzeczy do wodoodpornego worka nabytego dzień wcześniej na Alona Beach.
Jest to gadżet niezwykle potrzebny, w trakcie rejsu woda wielokrotnie zachlapywała pokład, a nasze aparaty i ciuchy były bezpieczne.
Nie warto kupować worka w Polsce. Tutaj było ich całkiem sporo, w różnych kolorach i rozmiarach oraz cenach. Warto przejść się po różnych straganach, bo worki potrafiły dwukrotnie różnić się kosztami, mimo, że wywieszone były na sąsiednich stoiskach.
My kupiliśmy wersję 10 litrową, która okazała się niewystarczająca na nasze potrzeby. Musieliśmy zrobić selekcję na rzeczy ważne i ważniejsze i część przepakować do małego plecaczka. Wsiedliśmy na skuter i ruszyliśmy w stronę Alona Beach, gdzie umówiliśmy się z przewodnikiem.

Przy naszym stałym miejscu parkingowym pod sklepikiem 7eleven stał ochroniarz, który wskazał nam znak zakazujący zostawiania pojazdów. Ostrzegł nas przed patrolującą policją i kazał przestawić skuter na parking przy głównej drodze. Kamil pojechał na poszukiwania, ja zostałam z naszymi bagażami. Martwiłam się, czy zdążymy. W poprzednich dniach nie zauważyliśmy żadnego parkingu, zastanawiałam się jak długo Kamil będzie go szukał.

Czas oczekiwania umilali mi Filipińczycy, którzy proponowali wycieczki na Balicasag, podwózkę, świeżego shake'a i co tam jeszcze turysta może sobie zamarzyć.
Rzeczywiście okazało się, że parking istnieje, jest spory i płatny (50 peso na dzień czyli 3,50zł). Nie mieliśmy drobnych, obiecaliśmy zapłacić po powrocie.

Gdy Kamilowi udało się do mnie wrócić było już po szóstej rano. Zestresowani, że łódka odpłynie bez nas, popędziliśmy w stronę plaży. Spotkaliśmy naszego naganiacza w tym samym miejscu, w którym wczoraj umawialiśmy się na wycieczkę. Dopłaciliśmy resztę ustalonej kwoty, pan wskazał nam Filipinkę, która zaprowadziła nas do łódki. Na plaży zdjęłam klapki i brodząc po uda w wodzie dostałam się na pokład po wystawionej za burtę drabince.

Nasza łódka, jak zresztą wszystkie tutaj była typową, charakterystyczną dla Filipin banką z drewnianym i bambusowym stelażem po bokach, chroniącym przed wywróceniem.
Na środku pokładu ustawione były dwa rzędy ławek dla turystów.
Zajęliśmy ostatnie wolne miejsca, reszta pasażerów już czekała.

Spodziewaliśmy się, że za moment odpłyniemy, ale na pokładzie brakowało jeszcze naszego kapitana. Zdążyliśmy pobawić się ze szczeniaczkiem, którego kilkuletni Filipińczyk zabrał na spacer na plażę, podziwiać widoki, obserwować łódki, które wypływały już na wycieczki.
Najszybciej cierpliwość skończyła się jednej z turystek, która zirytowana długim czasem oczekiwania nakrzyczała na młodego chłopca z załogi. Chciała żeby poszedł po kapitana. Zależało jej na jak najwcześniejszym wypłynięciu z portu, ponieważ  chciała zobaczyć delfiny, a z biegiem czasu szanse na spotkanie z nimi maleją.
Nam zależało głównie na snorkelingu na wyspie Balicasag, pozostałe punkty wycieczki troszkę olaliśmy, ale rzeczywiście obiecano nam dodatkowo oglądanie delfinów oraz wizytę na Virgin island – maleńkiej wysepce z samego złotego piasku na środku morza.
Młody obiecał pogadać z kapitanem i zniknął na kolejne kilkanaście minut. Chyba bał się nadstawiać na kolejny ochrzan :D

Większość łódek zdążyła odpłynąć, zostaliśmy w porcie jako jedni z nielicznych. Wtedy pojawił się nasz kapitan i nareszcie mogliśmy ruszyć w drogę. Załoga podniosła kotwicę i drabinkę. Kapitan usiadł za sterem, pomocnik stanął na dziobie i za pomocą bambusowego kija zaczął odpychać statek od brzegu. Na odpowiedniej głębokości uruchomili silnik i zawrócili maszynę. Popruliśmy do przodu próbując dogonić pozostałe łódki.

Kołysaliśmy się delikatnie na falach, słońce dopiero przebijało się przez gęste chmury, rozpryskujące się krople morskiej wody spadały na twarz. Rejs był bardzo przyjemny. Robiłam zdjęcia, wypatrując delfinów, które miały być pierwszym punktem wycieczki.
Na horyzoncie widać było mnóstwo maleńkich łódek, które wypłynęły przed nami. Z czasem zaczęło mi się wydawać, że łódki robią się coraz większe. Dopiero po dłuższej chwili zyskałam pewność, pozostałe wycieczki zatrzymały się na pełnym morzu. Czyli właśnie tam spodziewano się delfinów.
Podpłynęliśmy blisko, zwolniliśmy, prawie zatrzymując się na rozhuśtanej wodzie.
Pasażerowie w skupieniu wychylali się za burtę, wpatrywali się w morze, szukając wodnych zwierząt.
Łódki mijały się na milimetry, a czasem ocierały się o siebie ze zgrzytem. Tłok był okropny!
Wyczekiwaliśmy na delfiny w skupieniu. W końcu pojawiły się w oddali pomiędzy łódkami, nie sposób było je przeoczyć. Ludzie zaczęli piszczeć i krzyczeć i wskazywać je sobie rękami. W momencie zrobiło się bardzo głośno, kapitanowie uruchomili silniki i zaczęli przepychać się, aby ustawić łódkę bliżej delfinów. Zaczęła się szaleńcza pogoń za pięknymi ssakami. Łódki ocierały się o siebie, panował straszny ścisk i huk. Miałam wrażenie, że delfiny starają się uciec z pomiędzy łódek, po chwili schowały się w morskiej głębinie. Ponownie zapadła cisza.
Nie musiałam się rozglądać, aby wiedzieć kiedy ponownie pojawiły się na powierzchni. W momencie rozlegał się ryk silników.
Z perspektywy czasu mam mieszane uczucia względem tej atrakcji. Delfiny były piękne, bardzo dostojnie prezentowały się wśród fal. Zachwycały swoimi skokami i piruetami. Ale widok goniących je łódek przepełnionych turystami, przepychanki, towarzyszący hałas odarł tę chwilę z jej piękna.
Nie podobała mi się taka ingerencja w naturę.
Delfinom udało się wydostać na głębokie morze, a my wypłynęliśmy w dalszą podróż.
Kolejnym przystankiem było już Balicasag - niewielka, niezamieszkała, wyspa otoczona piękną rafą koralową.
Podziwiałam ją z daleka. Nic dziwnego, że stała się atrakcją turystyczną. Lasy porastające centralną część wyspy, białe plaże, lazurowa woda, to wszystko robiło wrażenie.
Kiedyś musiała wyglądać dziko.
Niestety człowiekowi udało się zatracić naturalne piękno. Wyspa stała się atrakcją dla mas turystów. Balicasag była otoczona łódkami, na naszą nie było już miejsca.
Kapitan zatrzymał się w drugim rzędzie łódek, zarzuciliśmy kotwicę i z pomocą załogi dostaliśmy się na łódkę bliżej brzegu, która posłużyła nam za pomost. Następnie zeskoczyliśmy do wody i po ostrych kamieniach wyszliśmy na brzeg. Warto zabrać ze sobą buty do wody, żeby nie pokaleczyć stóp.
Podążając za tłumkiem innych turystów przeszliśmy z portu na skraj plaży, gdzie wybudowano kilka knajpek, wypożyczalni sprzętu oraz innych budyneczków niezbędnych przeciętnemu odwiedzającemu. Nasz kapitan usadził nas przy stoliku i polecił oczekiwać na przewodnika, który zabierze nas na snorkeling. Osoby, które nie zapłaciły za możliwość pływania musiały poczekać na resztę w jednym z barów.
Baliśmy się, że się zgubimy i pilnie trzymaliśmy się naszej grupki. Potem okazało się, że całkiem bezpodstawnie, nasza załoga dokładnie pamiętała swoich pasażerów. Bezbłędnie wyłapywali nas na wszystkich postojach.
Usiedliśmy przy stoliku. Kapitan polecił nam zostawić nasze rzeczy na stole, obiecał ich pilnować. Trochę się obawialiśmy, więc wartościowe przedmioty schowaliśmy do wodoodpornego worka, który chcieliśmy zabrać ze sobą.
W czasie oczekiwania kilkanaście osób zaproponowało nam śniadanie, kawę, shake'a, pamiątki, błyskotki, wypożyczenie sprzętu do snorkelingu. Kamil skorzystał z pożyczenia płetw za 150 peso (10,5zł), maski i rurki były wliczone w cenę naszej wycieczki. 

W końcu na wybrzeże dotarli przewodnicy, podzielili nas na mniejsze czteroosobowe grupki i zaprowadzili do portu, gdzie czekały na nas kajaki.
Pomogliśmy wtaszczyć łódkę do wody i wskoczyliśmy do środka. Młody Filipińczyk odpłynął od brzegu i skierował się do miejsca, gdzie zgromadziło się już kilka kajaków. Uważnie wpatrywał się w wodę. Założyłam maskę do pływania ze specjalnymi szkłami korekcyjnymi, aby móc oglądać morskie dno. Początkowo było bardzo płytko, w wodzie roiło się od pięknych rozgwiazd oraz jeżowców pomiędzy kamieniami. Jednak dno szybko zaczęło się oddalać, aż w końcu nie widziałam nic poza niebieską głębią.
Nasz przewodnik pilnie wpatrywał się w morze i gdy dopłynęliśmy do grupki dryfujących na falach kajaków kazał nam wejść do wody. Po kolei wyskakiwaliśmy z pokładu.. Słońce nie zdążyło jeszcze pojawić się na niebie, co potęgowało uczucie chłodu. Filipińczyk z kajaka wskazał nam pływającego żółwia. Tłumek obecny w wodzie rzucił się w jego kierunku przepychając się przede mnie. Ktoś złapał się mojej kamizelki i wepchnął mnie głębiej pod wodę, za chwilkę dostałam kopniaka w głowę, gdy ktoś próbował mnie wyprzedzić. Podjęłam próbę dogonienia tłumku, ale po kolejnym podtopieniu poskarżyłam się naszemu przewodnikowi, że nie mogę dogonić żółwia, bo wszyscy mnie przepychają. Chłopak zawrócił kajak, którym odgrodził mnie od reszty ludzi. Zanim zdążyli opłynąć łódkę mi udało się dogonić żółwia i już nie dałam się wyprzedzić.
Żółw okazał się wyjątkowo szybki. Płynęłam bez odpoczynku, aby go nie zgubić. Był przepiękny!
Nagle przestało mi przeszkadzać, że muszę się tym widokiem dzielić, nie widziałam już nikogo poza nim!
Był cudowny, podziwiałam jego piękne majestatyczne ruchy. W pewnym momencie zbliżył się do powierzchni, był tak blisko, że mogłabym go dotknąć. Wynurzył główkę, nabrał powietrza i schował się w głębinie.

Farfocle w wodzie to resztki karmy, którą wysypywali do wody turyści

Położyłam się na wodzie odpoczywając po szalonej gonitwie, szczęśliwa ze spełnienia jednego z podróżniczych marzeń. Nasz przewodnik machał z kajaka, zapraszając nas na pokład. Wdrapałam się na niego z trudem i mogliśmy ruszyć do kolejnego punktu na liście zwiedzania – marine sanctuary - rafy koralowej pełnej kolorowych rybek.
Tutaj było zdecydowanie więcej łódek i więcej turystów. Ponownie zeskoczyliśmy do wody, która okazała się bardzo płytka, sięgała do kolan. Ludzie bez żadnego zastanowienia stawali na rafie, a raczej na tym co z rafy zostało. Miejscami nie było już ani śladu po koralach, zostały zadeptane do kamieni. Robili zdjęcia, wysypywali kupioną na brzegu karmę dla rybek, od której było aż gęsto w wodzie.
Zirytowana, przepłynęłam kawałek na głębszą wodę, gdzie nie dało się już dosięgnąć nogami. Tutaj docierało już niewielu. I wtedy zachwyciłam się, rzeczywiście rafa była piękna. Nigdzie później nie widziałam tak dużo rybek (nigdzie nie dostawały karmy 😜). Szkoda tylko, że teren do obserwacji był mocno ograniczony. Gdy odpływałam za daleko przewodnicy z kajaków krzyczeli, że pływanie tutaj jest już niedozwolone.
Zdaniem Kamila dlatego, że kawałek dalej dryfowały żółwie morskie, których nie można oglądać bez dokonania odpowiedniej wpłaty w biurze turystycznym przed wycieczką.
Moim zdaniem to ochrona dla podwodnego życia. Sprytni Filipińczycy spisali kawałek rafy na straty i udostępnili go dla turystów, chroniąc resztę przed zniszczeniem. Przynajmniej w taką wersję chcę wierzyć.



W Marine Sanctuary spędziliśmy całkiem sporo czasu Szczerze mówiąc, zdążyło mi się nawet znudzić, bo obszar do eksplorowania, w którym nie musiałam mijać miliona stojących na koralach nóg był bardzo ograniczony. Wróciliśmy z Kamilem na kajak, odnaleźliśmy resztę naszych towarzyszy i wróciliśmy na plażę.

Przy stoliku spotkaliśmy kapitana łódki, który rzeczywiście pilnował naszego dobytku. Poinformował nas , że czekamy na dwie osoby, które nie wróciły jeszcze ze snorkelingu, więc mamy 40 minut do wypłynięcia. Nie trzeba było nam dwa razy powtarzać. Kupiliśmy sobie świeże kokoski i szybko opuściliśmy zagospodarowaną część wyspy. Ruszyliśmy w stronę piaszczystej plaży. Niewiele osób wpadło na ten sam pomysł, dlatego z łatwością udało nam się znaleźć kawałek plaży tylko dla siebie.
Usiedliśmy na drobnym żwirku, tak, aby fale oblewały nam stopy i wypiliśmy kokosową wodę, rozkoszując się samotnością. Czas zleciał zdecydowanie za szybko i po chwili zmuszeni byliśmy wracać do portu. Pozostali pasażerowie czekali już na statku. Wskoczyliśmy na drabinkę i ruszyliśmy dalej.

Kolejnym punktem wycieczki był Virgin Island. Tak pięknie brzmiąca nazwa zapowiadała rajskie, dzikie widoki, a okazała się kawałkiem piaszczystego wybrzeża wynurzającego się ze środka morza. W naszym przypadku bardzo niewielkim kawałkiem, ponieważ akurat trafiliśmy na przypływ.
Wody przybywało z każdą minutą. Pod koniec pobytu wyspy nie było prawie wcale.


Słońce odbijało się w turkusowej wodzie, która ciągnęła się aż po horyzont. Drobny, bielutki piasek przesypywał się pomiędzy palcami. Było miło.
Na wysepkę dotarło mnóstwo lokalsów, którzy w nachalny sposób próbowali sobie dorobić i wcisnąć turystom jakieś błyskotki.
Na wyspie można było skosztować świeżych jeżowców. Zatrzymaliśmy się na chwilkę przy jednej z łódek, gdzie przygotowywano ten przysmak. Filipińczycy  odskrobywali je z kolców, przecinali nożem twarde skorupki i odsłonięte mięsko polewali octem.
Pospacerowaliśmy, brodząc w wodzie po kolana, wyławiając coraz większe muszle aż  w końcu nasz przewodnik zagonił nas na pokład.
Wróciliśmy na Alona Beach około 12. Po drodze, płynąc wzdłuż wybrzeża wypatrzyliśmy całkiem puste, piaszczyste plaże. Zaznaczyliśmy je na mapie, decydując, że resztę dnia spędzimy na ich poszukiwaniu.
Podziękowaliśmy załodze, i wróciliśmy po nasz skuter. Postanowiliśmy wstąpić do hotelu na szybki prysznic. Ze względu na wczesną porę woda była przyzwoicie chłodna, nie lodowata jak zwykle.

Zgodnie z wcześniejszymi założeniami postanowiliśmy odnaleźć zaznaczoną z pokładu statku plażę. Okazało się, że jest to część Danao Beach, przy której zlokalizowany był nasz hotel.
Przepakowaliśmy plecak, a ja wrzucałam do środka cały sprzęt do pływania oraz fotografowania.Wyszło całkiem sporo kilogramów. Dopiero w trakcie upalnego spaceru Kamil stwierdził, że nie miał zamiaru wchodzić do wody i sporo sprzętu dźwiga na marne.
Zaparkowaliśmy nasz skuter przy wąskim, ukrytym przejściu na plażę. Gdyby nie mapa nie udałoby nam się go odnaleźć. Ścieżka prowadziła pomiędzy dwoma, wysokimi, betonowymi budynkami.

Przywitała nas wąska, piaszczysta plaża z kilkoma knajpkami dla turystów z widokiem na zacumowane łódki. Widok nie był zachęcający, ale nie poddaliśmy się i ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża. Już po chwili spaceru byliśmy jedynymi białymi ludźmi
Plaża okazała się typowo lokalna, bez turystów. Spotykaliśmy jedynie Filipińczyków spędzających popołudnia na majsterkowaniu przy swoich bankach. Wszyscy machali nam radośnie, witali się, życzyli miłego dnia. Co prawda, plaża była trochę zaśmiecona, nikt nie sprzątał jej, aby trafić w gusta turystów, ale miała swój urok. Gdy minęliśmy ostatnią łódkę, nie spotkaliśmy nikogo poza kilkoma bezdomnymi psami, które towarzyszyły nam wiernie podczas całego spaceru.


Zrobiło się też czyściej. Plaża była otoczona dzikim palmowym lasem, morze wyrzuciło na brzeg piękne muszle i mnóstwo glonów. Szliśmy sobie w zachwycie, nie myśląc nawet o zawracaniu. W końcu plaża się skończyła, przed nami ukazała się ścieżka, biegnąca głębiej w las. Nie zastanawialiśmy się długo. Ruszyliśmy przed siebie.



Przechodziliśmy przez polanki, które służyły prawdopodobnie jako miejsce spotkań tutejszej młodzieży. Znaleźliśmy pozostałości po ogniskach, puste butelki po rumie i słodkich napojach. Wszystko otoczone było lasami namorzynowymi.


Krajobraz nie zmieniał się przez kolejnych kilka minut spaceru, a teren robił się coraz trudniejszy zwłaszcza dla podróżujących w klapkach. Owady stały się coraz bardziej uciążliwe, a bawiące się psy wyskakiwały nagle z krzaków, przyprawiając mnie o małe zawały serca.

Postanowiliśmy zawrócić. Na plażę trafiliśmy akurat na zachód słońca. Spotkaliśmy starszego Filipińczyka, który wygrzebywał coś z piasku przy brzegu morza. Zapytaliśmy się czego szuka, a on pokazał nam maleńkie małże – przysmak na kolację!


Usiedliśmy podziwiać słońce chowające się za horyzontem w małym barku blisko wejścia na plażę. Bardzo klimatyczne miejsce z pysznymi drinkami. Bardzo polecamy!

Wróciliśmy do naszego pokoiku dość wcześnie. Mieliśmy położyć się spać, aby w końcu wypocząć, ale wszystko potoczyło się odrobinę inaczej. Poznaliśmy nowych sąsiadów, którzy okazali się parą polsko-słowacką. Wieczór minął nam na dzieleniu się dotychczasowymi spostrzeżeniami, radami i snuciu podróżniczych planów. Oczywiście przy tutejszym specjale – rumie z colą. Oj ciężko było wstać kolejnego dnia! A plan był obfity w atrakcje.

INFORMACJE PRAKTYCZNE

Wyspa Balicasag
Jest otoczona piękną rafą koralową, pełną kolorowych rybek. Wycieczka na wyspę jest najbardziej komercyjną atrakcją, której doświadczyliśmy podczas naszego pobytu. Na miejscu jest mnóstwo ludzi, którzy nie szanują i niszczą przyrodę. Nikt nie czuwa nad jej bezpieczeństwem.
Lokalsi wytyczyli w pobliżu dwa punkty, które można odwiedzić po opłaceniu kwoty 250 peso za każde z nich. Pierwszym jest Sanktuarium żółwi, w którym możemy podziwiać te olbrzymy w naturalnym środowisku. Pływają na bardzo głębokiej wodzie, trudno je dogonić, a pojawiają się tylko na krótką chwilę, aby zaczerpnąć powietrza. Z pewnością można znaleźć miejsce na Filipinach, gdzie warunki do ich obserwacji są lepsze.
Drugim miejscem jest Marine Sanctuary - rafa, zniszczona przez turystów stojących na koralach. W wodzie roi się od karmy dla rybek, którą można kupić na brzegu. Widok jest wręcz przygnębiający.

Co zabrać ze sobą: buty do wody, worek wodoodporny, ręcznik. Pamiętajcie żeby nie smarować ciała kremem do opalania, który jest szkodliwy dla rafy.
Wycieczka kosztuje około 750 peso
Całość zajęła nam około 6 godzin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger