sierpnia 14, 2017

1.4. Maderska relacja – dzień czwarty: zwiedzanie wyspy


                 


              Dzień czwarty postanowiliśmy wykorzystać na zwiedzanie północnej części wyspy. Po śniadaniu, na którym byliśmy jednymi z pierwszych gości, Kamil poszedł odebrać zarezerwowany poprzedniego dnia samochód. Oferty wszędzie były bardzo podobne. Ostatecznie zostaliśmy przekonani przez Pana, który z powodu braków w garażu zaproponował nam nowego Opla Corsę w cenie najtańszego Smarta. Auto mieliśmy zostawić w pobliżu hotelu, a kluczyki oddać na recepcji. Było to bardzo wygodne rozwiązanie, ponieważ nie wiedzieliśmy o której wrócimy i czy wypożyczalnia będzie jeszcze wtedy otwarta. Początkowo nie chciałam się zgodzić na pożyczenie auta, cena odrobinę mnie przerażała i nie byłam pewna czy wycieczka jest jej warta. Z perspektywy czasu wiem, że byłoby mi przykro gdybyśmy sobie ją odpuścili. Zdecydowanie tej atrakcji nie wolno pominąć i warto chociaż na jeden dzień wyrwać się na drugą stronę wyspy, aby zobaczyć jej różnorodność.



Kamil czekał na samochód, a ja wróciłam do pokoju żeby spakować niezbędne rzeczy. Zanim uporałam się z tym trudnym zadaniem i z dwoma plecakami, aparatem i mapą w ręce wyszłam przed hotel, Kamil czekał już na mnie w Maderowozie.

Wrzuciliśmy bagaże na tylne siedzenie, uruchomiliśmy GPS, otworzyliśmy mapę i ruszyliśmy w drogę w stronę naszego pierwszego celu – Pico Areiro – najwyższego szczytu, na który można dojechać samochodem. Prowadzenie auta na Maderze dostarcza wielu wrażeń. Drogi są wąskie, pną się wysoko do góry, zakręcają gwałtownie nad głębokimi przepaściami. Długą chwilę zajęło mi przyzwyczajanie się do strasznych widoków.

Dotarliśmy na Pico Areiro, zaparkowaliśmy i uzbrojeni w aparat fotograficzny poszliśmy rozejrzeć się po okolicy. Ze względu na wczesną porę, nie mieliśmy towarzystwa. Wszystkie widoki nasze! Zdjęcia psuł tylko mój ubiór: sukienka i klapki na górskim szczycie zdradzały, że dostanie się tutaj nie wymagało olbrzymiego wysiłku.



Wulkaniczne góry robiły wrażenie, olbrzymie masywy wystawały jedynie czubkami znad gęstej mgły, która przepływała przez przełęcze. W oddali mogliśmy dostrzec pierwszych turystów, którzy dzielnie wspinali się na najwyższy wierzchołek Madery – Pico Ruivo. Wybrali piękną, bardzo eksponowaną trasę. Obiecaliśmy sobie powrót na wyspę, aby podążyć ich śladem. Tym razem ze względu na brak czasu musieliśmy wybrać krótszy szlak.



Wróciliśmy do samochodu i podjechaliśmy na parking pod Pico Ruivo. Do samego końca nie byliśmy pewni czy obrana przez nas trasa będzie udostępniona dla turystów. Informacje zamieszczone w internecie były sprzeczne, ale ze względu na napięty plan wycieczki, nie mieliśmy innego wyboru. Kamilowi bardzo zależało na zdobyciu najwyższego szczytu, a inne trasy zajmowały zbyt dużo czasu. Po dotarciu do Santany kierowaliśmy się wskazaniami GPSa, ale na wszelki wypadek podpytaliśmy pracowników stacji benzynowej czy poszukiwania parkingu mają sens. Uspokoili nas, twierdząc, że szlak jest otwarty dla turystycznego ruchu. Wyjechaliśmy z miasta, droga zaczęła wić się ostro pod górę. Bardzo ucieszyło mnie szybkie nabieranie wysokości. W końcu szczyt znajdował się na 1861 m. n.p.m.
Zaparkowaliśmy Maderowóz na obszernym i pustym o tej porze parkingu. Niestety nie znaleźliśmy ani kawałeczka cienia. Po przebraniu butów, wyrzuceniu z plecaka zbędnych przedmiotów, wyruszyliśmy zdobyć najwyższy szczyt Madery.

Jesteśmy dziećmi szczęścia! Z opisów wynikało, że w trakcie drogi bardzo ciężko jest podziwiać góry ze względu na gęstą mgłę. Na czas naszej drogi, chmury rozstępowały się przed nami, pozwalając nam na zrobienie kilku zdjęć.



 Po wyjściu za kolejny zakręt, widok ponownie odebrał mi zdolność formułowania myśli i z moich ust wydobyło się tylko głośne „o jejku”. Pan stojący obok tylko uśmiechnął się do nas, a Kamil zagadał do niego, rozpoznając polską firmę jego butów. Pan okazał się wielkim fanem Madery, którą odwiedzał kolejny raz. Poradził nam gdzie jeszcze powinniśmy się wybrać, opowiedział część swoich historii.



Na szczyt udało nam się dotrzeć w bardzo dobrym czasie, dzięki temu mogliśmy poszukać ukrytego na górze kesza, zrobić przerwę na jedzonko i zdjęcia. Góra odrobinę nas rozczarowała, ponieważ została z każdej strony odgrodzona, dla wygody turystów przygotowano specjalne schodki i poręcze. Naszym zdaniem było to niepotrzebne ingerowanie w dzieło matki natury.



Następnie pojechaliśmy na północ wyspy i ta część wycieczki podobała mi się najbardziej. Funchal jest wspaniałym miejscem wypadowym do zwiedzania wyspy i odpoczynku. Jako stolica ma do zaoferowania mnóstwo atrakcji. Jednak w północy zakochaliśmy się niemal od razu. Dzikie lasy porastające klify, brak cywilizacji, raz na jakiś czas rybackie wioski. Ta część została w tyle w turystycznym rozwoju ze względu na zimniejszy klimat. Tutaj częściej pada, temperatura jest niższa, a woda zimniejsza.

Kamil musiał zatrzymywać się co chwilkę, bo wszystko chciałam fotografować.



Mieliśmy nadzieję na jazdę słynną drogą Antiga ER101, która ze względu na fatalny stan została zamknięta. Raz na jakiś czas widzieliśmy zjazd, ale każdy był zatarasowany znakami i łańcuchami. Malownicza dróżka wzdłuż klifu, zalewana falami oceanu lub wodą z leśnych wodospadów, zbyt wąska, aby dwa samochody mogły się minąć została zastąpiona wydrążonymi w górze tunelami, które prowadziły na sam koniec wyspy.

My skręciliśmy wcześniej do kolejnego punktu naszej wycieczki: Porto Moniz – małej miejscowości słynącej z naturalnych basenów powstałych w wulkanicznych kraterach. Na potrzeby turystów zostały one przystosowane jak wszystkie plaże Madery: betonowymi wylewkami ułatwiającymi wejście do wody. Podekscytowana natychmiast przebrałam się w strój i popędzałam Kamila, żeby jak najszybciej znaleźć się w wodzie. Wcisnęliśmy nasze rzeczy w jakiś mało rzucające się w oczy miejsce i weszliśmy do basenu. A dokładniej zamoczyliśmy nogi i Kamil zrezygnował z pływania. Wcześniej wydawało nam się, że woda w oceanie po południowej stronie jest zimna, ale tego dnia zmieniliśmy zdanie. A przecież w kraterach miała szansę nagrzać się od słońca. Brrrr! Żeby nie żałować, że nie obejrzałam z bliska wulkanicznego dna po wielu próbach i maleńkich kroczkach zanurzyłam się w całości. I potem jakoś już poszło. Kamil za to uzbrojony w aparat buszował po basenach i kręcił filmiki groźnemu oceanowi rozbijającemu się o pobliskie skały. Podczas przeglądania Internetu, gdy szukałam informacji na temat Madery ktoś chwalił się, że fale były tak wielkie, że zmywały siedzących na skraju basenu do wody. W naszym przypadku nie sięgały tak daleko, ale były na tyle wzburzone, że część atrakcji basenu musiała zostać zamknięta.

Popływałam ostrożnie, unikając dzieciaków, które skakały do wody z pomostów i betonu ochlapując wszystkich dokoła lodowatą wodą. Ale niestety z powodu napiętego harmonogramu musieliśmy wyruszać w dalszą podróż. Wpakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy w stronę płaskowyżu. Jest to fragment wyspy całkowicie wyludniony ze względu na trudne warunki atmosferyczne. Dookoła widzieliśmy jedynie kurz, piach i wiatraki, napędzane przez hulający wiatr. Cały płaskowyż przecina droga, której nie można zwiedzić podróżując komunikacją miejską. Autobusy kursują pomiędzy miasteczkami, natomiast tutaj nie spotkaliśmy żadnego. Z tego miejsca startuje kilka turystycznych szlaków i jeśli planowalibyśmy je zwiedzić wypożyczenie auta lub podróżowanie stopem jest niestety koniecznością.

Kilka razy zatrzymywaliśmy się, ponieważ znajdowaliśmy się na wysokości szczytów, przez które przelewało się morze mgieł. Coś niesamowitego. Para spływała niczym wodospad z potężnych gór, przemykała pomiędzy pagórkami, wylewała się z dolinek. Koniecznie musieliśmy uwiecznić to zjawisko za pomocą kamerki.

W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o Ribeira Brava, słynące z plantacji bananów. Nas interesował głównie kesz z dużą ilością favów w okolicach plaży. Zaparkowaliśmy samochód i zeszliśmy w dół do morza, żeby zaraz zacząć wspinaczkę do latarni morskiej. Chwilę zajęły nam poszukiwania, ponieważ kesz był uszkodzony i wsunął się głębiej w swojej kryjówce. Na szczęście Kamilowi udało się go wydobyć przy pomocy drucika. Potem wyjechaliśmy do punktu widokowego, gdzie poprzeszkadzaliśmy w sesji ślubnej, a ja zyskałam kolejne zdjęcia do kolekcji.

Następnie wróciliśmy do hotelu, po drodze poszukując stacji benzynowej, którą ostatecznie znaleźliśmy w pobliżu naszej dzielnicy. Zaparkowaliśmy naprzeciwko wejścia, zgodnie z umową oddaliśmy kluczki na recepcję i padliśmy jak zabici. Z nadmiaru wrażeń nie zdążyliśmy nic zjeść, więc udaliśmy się tradycyjnie do naszego baru. Okazało się, że w trakcie happy hours dopchanie się do kasy graniczy z cudem. Kolejki ustawiały się przed wejście. Cierpliwość jednak się opłacała, bo dotarliśmy na świeżą dostawę łososia w sosie brokułowym, który pachniał mi już od kilku minut

Nałożyliśmy sobie porządną porcję, wyjęliśmy z lodówki piwo i cieszyliśmy się zasłużoną kolacją.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger