Na kolejny dzień zaplanowaliśmy spacer maderską lewadą, nie pozwalając nogom odpocząć po wczorajszym wysiłku.
Lewady były sztucznie stworzonymi systemami kanałów, które miały służyć do transportowania wody z zachodniej i północno-zachodniej części Madery do suchszej części południowo-wschodniej. Na wyspie możemy odnaleźć około 200 kanałów o łącznej długości około 1400 km. Ze względu na górzyste ukształtowanie terenu budowa lewad często wymagała drążenia tuneli lub kucia kanałów w ścianie góry. Do tej pory wzdłuż kanału biegną wąskie ścieżki, które pierwotnie miały ułatwiać konserwację. Dzięki nim można było wytyczyć wiele atrakcyjnych turystycznie szlaków. Trasy różnią się stopniem trudności, od krótkich, 20-minutowych dróżek w lesie po wymagające kilkugodzinne górskie wędrówki po najwyższych szczytach Madery. Każdy znajdzie coś dla siebie.
Przez tydzień pobytu ciężko zobaczyć całość wyspy dlatego wybraliśmy jedną z najbardziej popularnych tras: PR10 prowadzącą z Ribeiro Frio do Porteli. Więcej informacji opis innych szlaków oraz garść praktycznych porad znajdziesz w dalszych postach!
Zjedliśmy śniadanie, które codziennie było dosyć podobne i ustawiliśmy się w kolejce do hotelowego autokaru, który miał nas zawieźć do centrum stolicy. Znaleźliśmy dworzec pod kolejką na Monte, ale ponieważ została nam jeszcze godzina do odjazdu postanowiliśmy pospacerować po porcie i sklepikach oraz straganach z pamiątkami dla turystów. Upał był straszny, już po chwili okazało się, że przewidziana ilość wody może nie wystarczyć i zaopatrzyliśmy się w kolejną butelkę. Kupiłam też kartki pocztowe i ponownie udaliśmy się na dworzec. Zapłaciliśmy za bilety u kierowcy i zajęliśmy miejsce.
Gdy wyjechaliśmy z miasta i osiągnęliśmy odpowiednią wysokość, świat zasłoniły nam ciężkie chmury a temperatura zaczęła gwałtownie spadać. Zupełnie nie tego się spodziewałam, kiedy kilkanaście minut wcześniej opuszczałam roztapiające się z gorąca Funchal. Od razu pożałowałam decyzji o wyrzuceniu z plecaka bluzy na rzecz dodatkowej butli wody. Przynajmniej Wy możecie uczyć się na moich błędach.
Krajobraz zmienił się zupełnie, zniknęły wysuszone przez słońce ogrody, kaktusy, strome klify. Dookoła pojawiła się bujna roślinność, wysokie drzewa, a wszystko spowite było gęstą mgłą.
Tym razem podróż minęła zdecydowanie szybciej. Pożegnaliśmy się z kierowcą i ruszyliśmy w kierunku rozpoczęcia lewady. Dość łatwo udało nam się odnaleźć drogowskazy i od razu ruszyliśmy przed siebie.
Trasa była piękna i wymagająca. Według przewodników jej pokonanie powinno zająć nam 4-5 godzin. Wybraliśmy ten szlak ze względu na opisywaną różnorodność i nie zawiedliśmy się. Początkowo szliśmy leśną, szeroką drogą z niezwykle bujną roślinnością. Mogliśmy podziwiać piękne wodospady, małe zbiorniczki wody, tunele, ścieżki wykute w skale na szerokość jednej stopy, przepiękne prześwity przez las, z których było widać niesamowite klify i maleńkie nadmorskie wioseczki. Warto było zabrać ze sobą latarkę dla lepszego samopoczucia, chociaż nie była ona niezbędna.
Już na samym początku z powodu obniżenia temperatury nasz główny aparat odmówił posłuszeństwa. Na szczęście na takie sytuacje jesteśmy zawsze przygotowani i poradziliśmy sobie przy pomocy telefonów oraz małego wodoodpornego aparatu, który zakupiliśmy specjalnie na ten wyjazd. Może zdjęcia ucierpiały odrobinę na jakości, ale przynajmniej powstały, a naprawdę było co fotografować. Gdy pozowałam do zdjęcia pod jednym z malutkich wodospadów całkiem zmokłam, a ponieważ bluza została w hotelu, resztę drogi pokonałam owinięta w ręcznik. Widoki zapierały dech w piersiach, były niesamowite! Podczas 11 km szlaku nie spotkaliśmy ani jednego turysty pomimo, że przewodniki ostrzegały o popularności tej lewady. Wynikało to chyba z późnej pory naszego wyjścia. Pod koniec trasy denerwowałam się, że nie zdążymy na ostatni autobus, robiło się coraz ciemniej, a my nie posiadaliśmy rozkładu jazdy. Zgubiliśmy się też odrobinę, podążając za lewadą zamiast ściśle trzymać się szlaku, ale dzięki temu znaleźliśmy przejście przez polną łąkę, która wyglądała jak specjalnie zasadzony ogród tropikalnych kwiatów.
Po zakończeniu szlaku wyszliśmy na ogromny taras z pięknym widokiem na nadmorskie miejscowości, ale nie mieliśmy czasu nacieszyć oczu, ponieważ bałam się, że nie zdążymy na ostatni środek transportu do Funchal. Biegiem popędziliśmy w poszukiwaniu przystanku i na szczęście zostało nam 20 minut na odpoczynek. Nikt nie miał jednak siły wrócić na taras i zmęczeni opadliśmy na ławeczkę. Podczas kupowania biletu kierowca łamaną angielszczyzną próbował wytłumaczyć nam, że musimy przesiąść się do innego autobusu na dworcu w Machico. Wtedy nie do końca go zrozumieliśmy, zwłaszcza, że na bilecie wydrukował trasę od Porteli do Funchal. Podczas drogi powrotnej mieliśmy okazję obejrzeć lotnisko i lądujące samoloty co przywołało falę wspomnieć o chwilach grozy. Przejechaliśmy autostradą pod olbrzymimi kolumnami, dobudowanymi, aby przedłużyć płytę lotniska i zatrzymaliśmy się na dworcu w Machico – drugiej dużej miejscowości po Funchal. Tutaj kierowca wyprosił nas z autobusu, znaleźliśmy kolejny, który odjeżdżał do stolicy i po pokazaniu zakupionych poprzednio biletów zostaliśmy wpuszczeni do środka. Trochę żałowałam, że zjawiliśmy się tu tak późno, ponieważ w Machico znajduje się jedna z dwóch piaszczystych plaż Madery, którą bardzo chciałam zobaczyć.
Autokar dowiózł nas do centrum stolicy i tu czekało nas kolejne wyzwanie – powrót do hotelu. Ze względu na późną godzinę, kioski, w których sprzedawano bilety na miejską komunikację zostały zamknięte. Zostaliśmy skazani na automaty, w których nie można było wybrać opcji języka angielskiego, a nikt z ludzi, którzy przechodzili nie potrafił nam pomóc. W końcu dorwaliśmy młodego chłopaka, który poradził nam kupić bilet u kierowcy. Poczekaliśmy na odpowiedni pojazd i kupiliśmy kartę GIRO, którą można doładowywać w automatach.
Dotarliśmy do hotelu, poszliśmy na kolację do pobliskiego baru i resztę wieczoru spędziliśmy z poncho z fantą marakujową na balkonie naszego pokoju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz