maja 24, 2021

8.1. Podróż poślubna w czasach pandemii.

 



    Pandemia utrudniła nam życie we wszystkich aspektach. Dała się także we znaki podróżnikom. Początkowo wyprawy były wręcz niemożliwe. Uogólniony lockdown, zamknięcie wszystkich granic, odwoływanie lotów, panika płynąca ze wszystkich środków masowego przekazu skutecznie zniechęcały od wychodzenia z domu. Wszyscy mieliśmy nadzieję, że sytuacja jest przejściowa i chwilowe zaciśnięcie pasa i podporządkowanie się nowym zasadom pozwoli nam na szybki powrót do normalności. Okazało się jednak, że przeciwnik nie zamierza tak łatwo odpuścić. Lockdown się nie kończył, musieliśmy jako społeczeństwo wytworzyć sobie całkiem nowy sposób na funkcjonowanie w nowym środowisku. Również w kwestii podróżowania. Atrakcyjne stały się miejsca, których wcześniej nie braliśmy pod uwagę w wyprawowych marzeniach. Zaczęliśmy odkrywać najbliższą okolicę, piękne polskie zakątki, na które nigdy nie było czasu pomiędzy planowaniem kolejnych azjatyckich przygód. Z czasem pojawiła się możliwość wykonania komercyjnych testów na obecność koronawirusa, która umożliwiła w końcu wyczekiwany wyjazd poza granicę. Lista możliwych kierunków wciąż jednak pozostawała  ograniczona, a planowanie wyjazdów okazywało się sporym wyzwaniem. Obostrzenia i wymagania zmieniały się nawet co kilka dni, codziennie można było się spodziewać odwołania lotów, czy zamknięcia granicy. W pandemicznych czasach podróżowanie wymagało sporej dozy kreatywności i przede wszystkim elastyczności.
Opisane przeciwności brzmią już wystarczająco skomplikowanie, a nie wspomniałam jeszcze o  naszej największej przeszkodzie. Otóż jesteśmy Medykami. Okres pandemii, a zwłaszcza jej początki były dla nas trudnym czasem. Mieliśmy bardzo dużo pracy, brakowało personelu, musieliśmy zastępować tych odesłanych na kwarantannę czy izolację po kontakcie z zarażonym pacjentem. Nie było mowy o urlopie, było nas zbyt mało żeby zabezpieczyć wszystkich potrzebujących pacjentów. 

Stąd właśnie wynikała długa przerwa w prowadzeniu bloga. Z braku czasu, który zajmowała teraz praca i walka z pandemią oraz zwyczajnie brak jakiegokolwiek materiału do publikacji.

Dopiero w maju udało nam wybrać w kolejną podróż. Specjalną, pierwszą po naszym ślubie. Urlop ugadałam z szefem miesiąc wcześniej, z dużym wyprzedzeniem kupiłam bilety na Maderę, w której zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia i obiecaliśmy sobie, że pewnego dnia wrócimy. Kupiłam przewodnik, powoli zaczęłam przygotowywać się do wyjazdu wyszukując piękne miejsca, które chciałam odwiedzić. Schody zaczęły się dwa tygodnie przed wyjazdem kiedy to odwołali jeden z naszych lotów budżetową linią. Szukaliśmy innej możliwości, aby dotrzeć na miejsce, ale z powodu pandemii została nam do wyboru tylko jedna linia lotnicza, która przy rezerwacji biletów wymagała podania numerów dokumentów, których jeszcze po zmianie nazwiska nie miałam. Codziennie dzwoniłam do Urzędu Miasta i Biura Paszportowego z pytaniem czy dokumenty są już gotowe, ale dopiero tydzień przed rozpoczęciem urlopu otrzymałam wiadomość, że mój nowy paszport na mnie czeka. Niestety w czasie gdy oczekiwałam na nowe dokumenty ceny biletów lotniczych wzrosły ponad dwukrotnie. Zmieniliśmy więc strategię i zaczęliśmy poszukiwać lotów czarterowych, ale szybko okazało się, że cała wycieczka zorganizowana przez biuro podróży prezentuje się najlepiej cenowo. I właśnie w taki sposób zdecydowaliśmy się na Dominikanę. 

Nasz urlop rozpoczęliśmy dzień wcześniej samochodową podróżą do stolicy, skąd odlatywał nasz samolot oraz wieczornym piwkiem nad Wisłą z dawno niewidzianymi przyjaciółmi.
Na Dominikanę nie wymagano wykonania testu przed wylotem, dopiero na miejscu pracownicy lotniska mieli możliwość wyrywkowego wykonania testu antygenowego. W razie dodatniego wyniku podróżny zostałby przetransportowany do wynajętego przez siebie hotelu, gdzie musiałby spędzić kwarantannę w obrębie swojego pokoju.  Za ewentualny pobyt w szpitalu płaciłby rząd Dominikany. Pandemia bardzo negatywnie odbiła się na gospodarce kraju, której olbrzymi procent stanowi turystyka. Rządzący musieli rozwiązać patową sytuację. Po pojawieniu się szczepionki osoby pracujące w hotelach, restauracjach czy w  inny sposób narażone na kontakt z turystami otrzymały darmową możliwość przyjęcia preparatu. Następnie otworzono granice, zniesiono obowiązek wykonywania testu, wprowadzono darmową opiekę zdrowotną dla odwiedzających aby jak najwięcej osób wybrało Dominikanę na swój wakacyjny kierunek. 


Półwysep Saona - widoki podczas przeprawy do Parku Narodowego Los Haitos


Ten wyjazd był zupełnie "nie w naszym stylu". Bardzo lubię  organizowanie wypadów na własną rękę. 
Przed każdą wyprawą spędzam kilka tygodni planując każdy szczegół. Po przeczytaniu przewodników, relacji, obejrzeniu setek zdjęć po przyjeździe to trochę tak jakbym wracała do już znajomego miejsca. Czuję się komfortowo, wiedząc w jaki sposób zwracać się do miejscowych, aby nikogo nie urazić. Wiem jakich dań się spodziewać, mogę sama zaplanować jakie atrakcje mam ochotę odwiedzić, mam możliwość ucieczki od komercyjnych, przereklamowanych punktów. Na Dominikanie było zupełnie inaczej. Nie miałam czasu przygotować się do wyjazdu po zakupie wycieczki. Nie miałam pojęcia czego mogę się spodziewać.
Na miejscu na każdym kroku utwierdzałam się w przekonaniu, że Dominikana jest trudnym i kosztownym krajem do zwiedzania na własną rękę. Na pewno wynikało to z braku przygotowania, może z powodu pandemicznych obostrzeń. 
 Nasz hotel znajdował się w wiosce Dominicus w rejonie Bayahibe. Miałam wrażenie, że prowincja utrzymuje się jedynie z turystyki. Miejscowość składała się prawie w całości z olbrzymich resortów. Każdy hotel sam w sobie był małym miasteczkiem. Na terenie obiektu można było znaleźć  wszystko co do szczęścia potrzebne  łącznie ze sklepem spożywczym, pamiątkami, siłownią, apteką a nawet punktem pierwszej pomocy.  Hotel był samowystarczalny i większość z turystów w ogóle nie miała potrzeby opuszczać jego bram. Na zewnątrz natomiast mieszkańcy rozstawili się ze stoiskami z pamiątkami, z maleńkimi restauracjami, dziewczyny proponowały masaż albo zaplatanie warkoczyków, chłopaki świeżo zerwane kokosy. Każdy starał się jak potrafił. Całe wybrzeże zajęte było przez hotelowe plaże. Dla mieszkańców wytyczono wąski kawałek  piasku z każdej strony otoczony bojkami. Straszny widok. W końcu to ich dom, a turyści są tutaj tylko gośćmi. W każdym miejscu czułam się jak chodzący portfel.  Powinnam być przyzwyczajona po wcześniejszych podróżach, ale na Dominikanie było to wybitnie irytujące. Nawet zamówienie ubera okazało się niemożliwe, ponieważ każdy kierowca rezygnował z przejazdu. Dla turystów są przecież specjalne taksówki w 3 krotnie wyższej cenie. Nawet wskazanie miejsca skąd odjeżdżają lokalne autobusy było dla miejscowych sporym problemem. Na całe szczęście Dominikana obroniła się cudowną przyrodą, wspaniałym klimatem, pysznymi owocami. Była cudownym miejscem  na odpoczynek i błogie nic nie robienie.

Wyspa Saona - plaża Canto de la Playa



Poza leżeniem nad morzem karaibskim, moczeniem tyłka w turkusowej wodzie i smakowaniu lokalnego rumu wybraliśmy się na kilka zorganizowanych wycieczek oraz powłóczyliśmy się po okolicy w poszukiwaniu ukrytych perełek. Odwiedzone przez nas atrakcje podzieliłam na regiony i opisałam w kolejnym poście. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger