Pierwszy dzień zaczął się dla nas bardzo wcześnie. Tej sprawy nie przemyślałam podczas kupowania biletu. Lot zaplanowany był na godzinę 6 rano, Ryanair mailowo poinformował nas, że nawet po internetowej odprawie na lotnisku powinniśmy być na dwie godziny przed odlotem, a my głupi uwierzyliśmy. Ciężko się wstawało w środku nocy, dobrze że podekscytowanie utrzymywało odpowiedni poziom adrenaliny we krwi.
Zostawiliśmy samochód na parkingu w pobliżu Balic, skąd pracownik zawiózł nas na lotnisko. Upewniliśmy się, że bez bagażu rejestrowanego i po elektronicznej odprawie możemy od razu udać się w kierunku bramek, wcale nie musieliśmy stawiać się na lotnisku aż tak wcześnie. Po kontroli bagażu czekały nas dwie godziny bezczynnego siedzenia.
Według nowej polityki Ryanaira podczas odprawy przez Internet nie można wybrać miejsca w samolocie, jest ono losowo przydzielane. Jeżeli zakupimy kilka biletów z jednego konta system rozrzuci te osoby po całym pokładzie, aby nie siedziały w pobliżu. Oczywiście można za dodatkową opłatą wybrać sobie dowolne miejsce przed lotem. Po zajęciu miejsc zaczęły się roszady i zamiany. Łatwo zamienić się miejscami, większość jest w podobnej sytuacji i zależy im na siedzeniu bliżej znajomych czy rodziny.
Lot trwał tylko 2 godziny i 20 minut, które w większości przespaliśmy regenerując siły przed pierwszym intensywnym dniem.
Odebraliśmy bagaże, które musieliśmy oddać do luku, ponieważ nie wykupiliśmy pierwszeństwa wniesienia dwóch sztuk na pokład i wyszliśmy do głównego wejścia na lotnisko, gdzie czekali na nas pracownicy wypożyczalni samochodów Europeo, z której przed wyjazdem zarezerwowaliśmy pojazd. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że jest to niezbędne jeśli chcemy zobaczyć najpiękniejsze miejsca wyspy. Na szczęście na Krecie wypożyczenie auta jest dość tanie, jest mnóstwo ofert, nie powinno być problemu ze znalezieniem czegoś na miejscu zarówno na lotnisku jak i w turystycznych miejscowościach.
Po dopełnieniu wszystkich formalności, dokładnym wypytaniu o ubezpieczenie oraz podpisaniu umowy otrzymaliśmy kluczyki do "Kretynowozu" - Kii Picanto. W samochodzie znaleźliśmy mapę wyspy i kreteńskie wino, które umiliło nam pierwszy wieczór.
Na pierwszy dzień zaplanowaliśmy odwiedzenie półwyspu Akrotini, na którym znajduje się lotnisko. Ustawiliśmy nawigację w telefonie i podążyliśmy do pierwszego punktu na mapie.
Wystarczyło mi 10 minut żeby zakochać się w kreteńskim krajobrazie. Wąskie dróżki, bujne krzaki uginające się pod ciężarem różowych kwiatów wychodzące na drogę, oliwne gaje, klimatyczne greckie wioseczki.
Po krótkiej przejażdżce naszym oczom ukazał się klasztor Agia Triada, którego nazwa oznacza świętą trójcę. Został zbudowany w XVII wieku przez braci z weneckiej rodziny Zanagoli. Jest pięknym przykładem bizantyjskiej architektury. Obecnie na terenie klasztoru znajduje się niewielkie muzeum oraz świątynia i sklepik z pamiątkami dla turystów. Za wejście pobierana jest opłata w wysokości 2,5 euro od osoby. Z zewnątrz może nie wyglądał imponująco, ale warto dać mu szansę. Po wejściu na dziedziniec zachwyciłam się niezwykle fotogenicznymi ścieżkami pomiędzy kwiatami, drzewkami pomarańczowymi, donicami z wylewającymi się z nich roślinkami. Pomiędzy tą piękną i pachnącą scenerią z wolna przechadzały się leniwe kocury, wygrzewające się w słońcu. Można wdrapać się na niewielki balkonik, gdzie możemy na dziedziniec spojrzeć z góry. Za klasztorem znajdują się zadbane ogrody. Śliczne miejsce, zdecydowanie warte polecenia.
Tutejsi mnisi robią podobno najlepszą oliwę z oliwek na całej Krecie, na pewno najdroższą. Można ją kupić w sklepiku z pamiątkami dla turystów.
Ruszyliśmy dalej. Ponownie ustawiłam nawigację, google maps wybrały bardzo dziwną, okrężną trasę. No nic, dałam im szansę. Byłam bardzo cierpliwa, ale gdy skończył się asfalt, a szutrowa droga pomiędzy metalowymi płotami miała szerokość jednego samochodu postanowiliśmy zmienić aplikację do nawigowania. Google nie nadążył z aktualizowaniem danych. Na mapach nie ma najnowszych dróg, wybierane są polne ścieżki zamiast biegnących w to samo miejsce komfortowych, asfaltowych ulic.
Na górskich serpentynach spotkaliśmy kilka odpoczywający w cieniu kóz kri kri – wizytówki wyspy.
Zostawiliśmy samochód na parkingu w pobliżu Balic, skąd pracownik zawiózł nas na lotnisko. Upewniliśmy się, że bez bagażu rejestrowanego i po elektronicznej odprawie możemy od razu udać się w kierunku bramek, wcale nie musieliśmy stawiać się na lotnisku aż tak wcześnie. Po kontroli bagażu czekały nas dwie godziny bezczynnego siedzenia.
Według nowej polityki Ryanaira podczas odprawy przez Internet nie można wybrać miejsca w samolocie, jest ono losowo przydzielane. Jeżeli zakupimy kilka biletów z jednego konta system rozrzuci te osoby po całym pokładzie, aby nie siedziały w pobliżu. Oczywiście można za dodatkową opłatą wybrać sobie dowolne miejsce przed lotem. Po zajęciu miejsc zaczęły się roszady i zamiany. Łatwo zamienić się miejscami, większość jest w podobnej sytuacji i zależy im na siedzeniu bliżej znajomych czy rodziny.
Lot trwał tylko 2 godziny i 20 minut, które w większości przespaliśmy regenerując siły przed pierwszym intensywnym dniem.
Ukochane Tatry widoczne z lotu ptaka |
Po dopełnieniu wszystkich formalności, dokładnym wypytaniu o ubezpieczenie oraz podpisaniu umowy otrzymaliśmy kluczyki do "Kretynowozu" - Kii Picanto. W samochodzie znaleźliśmy mapę wyspy i kreteńskie wino, które umiliło nam pierwszy wieczór.
Na pierwszy dzień zaplanowaliśmy odwiedzenie półwyspu Akrotini, na którym znajduje się lotnisko. Ustawiliśmy nawigację w telefonie i podążyliśmy do pierwszego punktu na mapie.
Wystarczyło mi 10 minut żeby zakochać się w kreteńskim krajobrazie. Wąskie dróżki, bujne krzaki uginające się pod ciężarem różowych kwiatów wychodzące na drogę, oliwne gaje, klimatyczne greckie wioseczki.
Po krótkiej przejażdżce naszym oczom ukazał się klasztor Agia Triada, którego nazwa oznacza świętą trójcę. Został zbudowany w XVII wieku przez braci z weneckiej rodziny Zanagoli. Jest pięknym przykładem bizantyjskiej architektury. Obecnie na terenie klasztoru znajduje się niewielkie muzeum oraz świątynia i sklepik z pamiątkami dla turystów. Za wejście pobierana jest opłata w wysokości 2,5 euro od osoby. Z zewnątrz może nie wyglądał imponująco, ale warto dać mu szansę. Po wejściu na dziedziniec zachwyciłam się niezwykle fotogenicznymi ścieżkami pomiędzy kwiatami, drzewkami pomarańczowymi, donicami z wylewającymi się z nich roślinkami. Pomiędzy tą piękną i pachnącą scenerią z wolna przechadzały się leniwe kocury, wygrzewające się w słońcu. Można wdrapać się na niewielki balkonik, gdzie możemy na dziedziniec spojrzeć z góry. Za klasztorem znajdują się zadbane ogrody. Śliczne miejsce, zdecydowanie warte polecenia.
Tutejsi mnisi robią podobno najlepszą oliwę z oliwek na całej Krecie, na pewno najdroższą. Można ją kupić w sklepiku z pamiątkami dla turystów.
Ruszyliśmy dalej. Ponownie ustawiłam nawigację, google maps wybrały bardzo dziwną, okrężną trasę. No nic, dałam im szansę. Byłam bardzo cierpliwa, ale gdy skończył się asfalt, a szutrowa droga pomiędzy metalowymi płotami miała szerokość jednego samochodu postanowiliśmy zmienić aplikację do nawigowania. Google nie nadążył z aktualizowaniem danych. Na mapach nie ma najnowszych dróg, wybierane są polne ścieżki zamiast biegnących w to samo miejsce komfortowych, asfaltowych ulic.
Na górskich serpentynach spotkaliśmy kilka odpoczywający w cieniu kóz kri kri – wizytówki wyspy.
Na szczęście zaopatrzeni byliśmy w kilka różnych map i udało nam się odnaleźć parking przed kolejnym punktem naszej wycieczki. Znaleźliśmy miejsce pod drzewkiem, upał już dawał się we znaki. Przebrałam buty na wygodne adidasy i ruszyliśmy w stronę najstarszego i najpiękniej położonego klasztoru, a raczej tego co z niego pozostało.
Do Moni Katholiko prowadzi 2 kilometrowy pieszy szlak. Nasza mapa sugerowała żeby przejść przez furtkę i przez czyjeś podwórko. Chwilkę poszukaliśmy alternatywnej drogi, jednak najbliższa okolica była odgrodzona płotem. Kilka osób w trekingowych butach przeszły przez furtkę, więc szybko podążyliśmy za nimi. Nie zauważyliśmy wcześniej kartki informującej, że za prywatnym terenem rozpoczyna się szlak do klasztoru. Wyszliśmy z drugiej strony ogrodu i naszym oczom ukazał się piękny widok łagodnych zbocz opadających w stronę morza. Ostry wiatr łagodził upał, droga mijała szybko i przyjemnie.
Już na początku trasy zrobiliśmy pierwszy przystanek w niedźwiedziej jaskini. Na wycieczkę można zabrać latarkę, nasza została w samochodzie, więc poradziliśmy sobie z pomocą telefonu. W samym centrum sporej groty znajduje się olbrzymia formacja naciekowa , która pochyla się nad betonowym basenem służącym do zbierania pitnej wody. Według legendy stalagmit jest zaklętym w kamień niedźwiedziem, który kradł wodę mnichom, doprowadzając do suszy. Może z tą delikatną sugestią naciek rzeczywiście przypomina misia, ale nie wiem czy sama bym się tego domyśliła. Po krótkiej eksploracji ruszyliśmy w dalszą drogę. Kamienna ścieżka zamieniła się w strome schodki prowadzące w dół klifu. W dół szło się całkiem przyjemnie, ale coraz częściej powracała do nas uciążliwa wizja powrotu bez jedzenia i zapasu picia. Po wyjściu z lotniska nie napotkaliśmy żadnego sklepu, a droga do plaży wydawała się krótka i przyjemna, więc poszukiwania wody nie wydały nam się koniecznością. Było to bardzo głupie myślenie. Od teraz wiemy, że butelka wody w plecaku jest niezbędna nawet jeśli nie planujemy trudnych i wyczerpujących wycieczek.
Kamienne schodki zaprowadziły nas do ruin najstarszego na Krecie klasztoru, a raczej tego co z niego zostało. Osamotnione ruinki prezentowały się pięknie na dnie wąwozu. Nie był to jednak ostateczny cel naszej wyprawy. Za zabytkiem można natrafić na nieoznakowaną ścieżkę, dzięki której trafiliśmy nad samo wybrzeże. Ostatni etap wycieczki nie zajął nam dużo czasu, więc warto wysilić się i podejść kawałek dalej. Dotarliśmy do miejsca, gdzie morze wcisnęło się pomiędzy skałki tworząc śliczną kamienną plażę.
Zeskoczyliśmy z kilku większych skałek i zdjęliśmy buty żeby pierwszy raz dotknąć morza. Woda była lodowata, ale idealnie spełniała nasze chwilowe potrzeby: ochłodzenie się i schowanie przed żarem lejącym się z nieba. Pospacerowaliśmy po kolana w wodzie, zjedliśmy batona, którego znaleźliśmy na dnie plecaka. Odzyskaliśmy siły i mogliśmy podejść kawałek dalej. Opłacało się powspinać kamienną ścieżką, po chwili naszym oczom okazały się cudowne klify i fale rozbijające się o wystające z wody skały. Widok zapierał dech w piersiach, mi kojarzył się odrobinę z hawajskimi wyspami.
Powrót na górę okazał się jeszcze trudniejszy niż przypuszczaliśmy. Pod koniec myślałam tylko o jeziorku ze słodką wodą w jaskini. Gdybyście zastanawiali się kiedyś czy woda jest pitna… My spróbowaliśmy i nic nam się nie stało. Co więcej była to najlepsza woda w moim życiu :D Może jednak tylko nasze żołądki są takie uodpornione, więc przede wszystkim polecamy zabrać ze sobą własny napój.
Na końcówkę dnia zaplanowaliśmy plażę leżącą na półwyspie Akrotini, ale byliśmy zbyt zmęczeni, zrobiło się późno i postanowiliśmy zameldować się w naszym hotelu, do którego mieliśmy jeszcze kawał drogi. Na szczęście większą część pędziliśmy drogą narodową, która łączy zachód ze wschodem wyspy. Bardzo szybko udało nam się zasnąć, po tej wczesnej porannej pobudce i intensywnym dniu.
INFORMACJE PRAKTYCZNE:
Agia Triada - bezpłatny, duży parking przed wejściem.
bilet wstępu: 2,5 euro
Moni Katholico - bez biletu wstępu
zabierz buty trekkingowe i wodę. Można skorzystać z kamienistej plaży
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz