Podczas planowania naszego pobytu na Krecie odpuściliśmy sobie jedną z najważniejszych atrakcji wyspy - ruiny pałacu Minosa w Knossos. Miejsce było zbyt oddalone od naszych innych zaplanowanych atrakcji, a bilety zbyt drogie, więc w ramach uciszania naszych wyrzutów sumienia postanowiliśmy odwiedzić inną pozostałość po starożytnej cywilizacji Greków - ruiny miasteczka - Aptery.
Mimo, że niepozorne, niechętnie opisywane w przewodnikach to miejsce zdecydowanie warte polecenia.
Aptera to jedno z najpiękniej położonych miejsc na Krecie. Osada została założona w strategicznym miejscu, na płaskowyżu w pobliżu zatoki Souda, co pozwalało jej bogacić się na morskim handlu. Z miasteczka rozciąga się piękny widok na morze oraz na ośnieżone szczyty Lefka Ori - Gór Białych.
W czasach świetności miasteczko liczyło nawet 20 tysięcy mieszkańców.
Dzisiaj jest to teren rozległych wykopalisk, a jedynie część z nich udostępniona jest dla zwiedzających. Najlepiej zachowały się olbrzymie cysterny, do których można wejść i słuchać odbitego od ścian własnego głosu. Naprawdę ogrom robi wrażenie! Pięknie prezentują się pozostałości po budynkach miasteczka, łaźnie, świątynie czy ukryty w kwiatach teatr.
Do ruin można dostać się samochodem. Są udostępnione dla zwiedzających codziennie poza poniedziałkiem. Studenci i dzieciaki mogą oglądać zabytki za darmo, starsi muszą zapłacić niewielką opłatę. Uwaga na parkingu na wystające studzienki. Tutaj przytrafiło nam się uszkodzenie zderzaka, które kosztowało nas trochę niepotrzebnych nerwów. Na szczęście wypożyczalnia ze względu na nasze wykupione ubezpieczenie nie widziała w naszej przygodzie żadnego problemu. Upewnili się tylko czy nie chcemy wymienić samochodu na resztę naszego pobytu.
Kolejne odwiedzone przez nas miejsce to schowana między skałami maleńka plaża Seitman Limani. Zlokalizowana jest ona w pobliżu lotniska na półwyspie Akrotini. Prowadzi do niej asfaltowa droga, zakończona niewielkim parkingiem.
Dowiedziałam się plaży przeglądając zdjęcia na Instagramie, potem zajęłam się czytaniem różnych podróżniczych blogów. Kiedyś miejsce było nieodkryte i dzikie, obecnie stało się jedną z głównych atrakcji podróżniczych...
My dotarliśmy tutaj wczesnym popołudniem i wszystkie miejsca parkingowe były już zajęte. Samochód zostawiliśmy wzdłuż ulicy.
Moim zdaniem trasa była przerażająca. Strome zakręty bez żadnych barierek, wąska droga, ale Kamil twierdził, że przesadzam :D
Od parkingu do plaży prowadziła stroma, dość krótka ścieżka. Ja szłam w klapkach, ale zdecydowanie wygodniejsze byłyby zabudowane buty. Nie musiałabym tak ostrożnie stawiać kroków, bo klapki co chwilkę zsuwały się z moich nóg.
Już za pierwszym zakrętem oczom ukazał się przepiękny widok morza wcinającego się pomiędzy wysoki wąwóz. Wąski pas przepięknej turkusowej wody z dwóch stron ograniczony wysoki skałami. Miejscowi wspinali się na nie i zeskakiwali do chłodnej wody. Plaża była utworzona z drobnych wielokolorowych kamyczków z wygodnym zejściem do wody. Dno szybko uciekało spod stóp i wystarczyło kilka kroków żeby morze zakryło ramiona. Woda była bardzo zimna.
Kamil obserwując skaczących ze skałek Greków szybko postanowił do nich dołączyć. Początkowo obserwowałam go z brzegu. Chłodna woda nie zachęcała do kąpieli, w końcu jednak pozazdrościłam świetnej zabawy i zaczęłam skakać z niskich półeczek. W ciągłym ruchu przestałam narzekać na chłód wody i naprawdę bardzo mi się podobało.
Stałymi bywalcami plaży są kózki kri kri doskonale radzące sobie w trudnym terenie, które przychodzą wyżebrać trochę jedzenia. Muszę przyznać, że szło im to znakomicie. Para z Hiszpanii podzieliła się całym opakowaniem ciastek. Gdy się skończyły zostawili swoje rzeczy na brzegu i poszli do wody popływać. Kozy nie miały jednak dosyć i same wyszukiwały w ich torbach różnych smakołyków.
Wspinaczka do parkingu po plażowaniu była dość wyczerpująca. Mimo, że odległość była niewielka to chyba przewyższenie i zmęczenie całodziennym zwiedzaniem dało się we znaki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz