czerwca 03, 2021

8.3. Dominikana - co warto zobaczyć? Rejon Samana.


 REJON SAMANA


Samana to półwysep na północy Dominikany, który zachwyca przede wszystkim fanów dzikiej przyrody. Znajdziemy tutaj gęste lasy palmowe, rajskie plaże, błękitne morze, zachwycające wodospady, cudowne lasy namorzynowe. Półwysep nie jest najczęściej wybieranym miejscem na odpoczynek, turyści zazwyczaj odwiedzają te miejsca w ramach jednodniowej wycieczki. Myślę jednak, że mnogość atrakcji w okolicy powinna zatrzymać tutaj na dłużej. Samana jest spokojniejszą alternatywą od popularnego regionu Bayahibe oraz Punta Cana, chociaż powoli zaczyna się to zmieniać. Miejscowi odkryli potencjał swojej okolicy i niedługo kilometry dzikich plaż mogą przeistoczyć się w kolejne ciągnące się hotele i resorty. 
W trakcie naszej wyprawy udało nam się odwiedzić:

1) Park narodowy Los Haitises



Nasza wyprawa rozpoczęła się bardzo wczesnym porankiem pod hotelem, z którego zostaliśmy odebrani niewielką taksówką. Po godzinie podróży dołączyliśmy do reszty grupy, która autokarem zmierzała w stronę Samany z innego regionu wyspy - Punta Cana. Jazdę umilał nam wciąż zmieniający się krajobraz za oknem oraz polskojęzyczny przewodnik Krzysztof, który opowiadał nam mnóstwo ciekawostek dotyczących wyspy. Zdecydowanie był to największy plus zorganizowanej wycieczki, mieliśmy okazję zdobyć mnóstwo informacji o Dominikanie, dopytać o interesujące aspekty człowieka, który na wyspie spędził kilka lat swojego życia. 

Pierwszym przystankiem okazała się niewielka rybacka wioska Las Canitas, gdzie zjedliśmy skromne śniadanie, wypiliśmy kawkę, aby mieć siły na intensywny dzień. A rzeczywiście atrakcji nam nie brakowało, harmonogram był dość napięty.

Autokarem dotarliśmy do portowej miejscowości Sabana de la Mar, gdzie czekał na nas prom, który miał zabrać nas do Parku Narodowego Los Haitises. Moim zdaniem jest to zaraz po Saonie obowiązkowy punkt odwiedzin podczas wizyty na Dominikanie! Jest on jednym z największych chronionych obszarów na wyspie. Jego wizytówką są piękne, unikalne lasy namorzynowe, niesamowite wysepki skalne porośnięte egzotyczną roślinnością oraz jaskinie indian Taino. Rezerwat jest miejscem bytowania ponad 200 gatunków ptaków i innych zwierząt, a wody opływające park narodowy goszczą delfiny i mataty. 



W pobliżu Parku nasz kapitan wyłączył silniki, aby zapewnić naturze jak najwięcej spokoju. Prom powoli sunął pomiędzy kilkumetrowymi głazami porośniętymi gęstą roślinnością, wystającymi z wody. Delikatnie wpłynęliśmy w gęstwinę lasów namorzynowych. Jak zaczarowana oglądałam ciągnące się wodne korytarze stworzone z poplątanych korzeni. Spełniło się w ten sposób jedno z moich marzeń, które kiełkowało we mnie od pierwszych lekcji przyrody w podstawówce. Widok był po prostu magiczny. Przewodnik opowiadał w tle o roli lasów, o zwierzętach, którym dają schronienie o ich unikalności i niestety zagrożeniom głównie ze strony człowieka, które powodują, że rocznie ubywa ich około 1% powierzchni. 



Korytarze doprowadziły nas do niewielkiej przystani. Otrzymaliśmy latarki i wyskoczyliśmy na drewniany pomost. Wąska ścieżka doprowadziła nas do wejścia do jaskiń, które miały być główną atrakcją Parku. Przewodnik pokazywał nam malowidła wykonane na ścianach i opowiadał o ich autorach - rdzennych mieszkańcach wyspy Indianach Taino. Te pierwotne rysunki przedstawiały postacie ludzi, bóstw oraz zwierząt, wśród których szczególne miejsce zajmowały wieloryby. Wśród oryginalnych malowideł znajdowały się także bazgroły stworzone przez wandali. Przewodnik pokazał nam, które z nich są oryginalne. 



Historia Indian nie była zbyt optymistyczna. Zamieszkiwali Dominikanę oraz okoliczne wyspy przed czasami odkrycia tych regionów przez Krzysztofa Kolumba. Trudnili się głównie rolnictwem, zbieractwem, natura dostarczała im pożywienia. Byli również świetnymi pływakami, konstruowali niesamowite jak na swoje możliwości łodzie. Kolonizatorzy, którzy przypłynęli na wyspę wydali się rdzennym mieszkańcom bóstwem. Byli zdecydowanie bardziej rozwinięci technicznie, wyglądali zupełnie odmiennie ze swoją białą skórą, wątłymi po kilkumiesięcznych podróżach sylwetkach i dziwnie wyglądającymi końmi. Początkowo Indianie traktowali przybyszy z szacunkiem i bojaźnią. Szybko jednak okazało się, że "bóstwa" nie przynoszą mieszkańcom nic ponad cierpienie, niewolniczą pracę, nieznane do tej pory europejskie choroby. Do tego podobnie jak i oni - zwykli ludzie umierali topiąc się w rzekach czy chorując. Mieszkańcy pozbyli się intruzów, a kolejną grupę, którą przysłał Kolumb przywitali gradem strzał. Stąd zatoka Samana jest czasami nazywana zatoką strzał. Kolonizatorzy mieli jednak do dyspozycji bardziej zaawansowaną broń, z którą mieszkańcy nie potrafili walczyć. Lata wojen, przymuszania do niewolniczej pracy, nieludzkie traktowanie i całkiem nowe patogeny doprowadziły w końcu do zupełnego wymarcia rdzennej ludności wyspy. Dominikana przez lata przechodziła przez ręce różnych państw, a obecni mieszkańcy to potomkowie zamieszkujących tu w tych czasach europejczyków i niewolników przywiezionych z Afryki. Po Indianach Taino nie zostało śladu. 
Postać Krzysztofa Kolumba oraz sam proces kolonizacji wydają się bardzo kontrowersyjne w naszym świecie, dlatego dziwi mnie, że na Dominikanie Kolumb jest traktowany jak bohater narodowy. W stolicy postawiono olbrzymie mauzoleum na jego cześć, które pochłonęło ogromne fundusze. Dzieci w szkołach uczą się jakie korzyści przyniósł napływ europejczyków do ich kraju.



Z bardziej przyjemnych ciekawostek nasz przewodnik polecił nam rozglądanie się w sklepach z pamiątkami za figurką uśmiechniętego człowieczka z rękami przyłożonymi do uszu. Jest to podobizna indiańskiej bogini szczęścia Luna, która ma przynieść posiadaczom same radości.

2) Wodospad El Limon



Z Parku Narodowego Los Haitises dopłynęliśmy na pokładzie naszego promu do półwyspu Samana. W porcie czekały nas półotwarte ciężarówki, którymi pokonaliśmy trasę, aż do wejścia na szlak prowadzący do wodospadów. Z pojazdu mogliśmy podziwiać tętniące życiem wioski i miasteczka północy wyspy. Mijaliśmy kolorowe stragany, małe knajpki, skromnie wyglądające domki. Mieszkańcy machali do nas przyjaźnie. Przyjemne wrażenie zrobiła na nas kolonialna zabudowa miasta Samana. Musieliśmy jednak podporządkować się planowi wycieczki. Nie było czasu na swobodny spacer i samodzielne odkrywanie okolicy. Kręte drogi doprowadziły nas aż do wioski El Limon. Wysiedliśmy z ciężarówek i wmieszaliśmy się w tłum turystów. Wodospady przyciągały całe szeregi odwiedzających. Nasz przewodnik wytłumaczył nam jak będzie wyglądała dalsza droga. Wskazał na chowających się w cieniu młodych chłopaków i pojedyncze dziewczyny pilnujących stada wystrojonych koni, które stanowiły dodatkową atrakcję dla podróżników. To na ich grzbiecie zazwyczaj turyści pokonywali szlak.



 Początkowo byłam przeciwna wykorzystywaniu zwierząt, chciałam drogę pokonać pieszo. Przewodnik opowiedział jednak, że młodzież prowadząca konie to mieszkańcy pobliskich wiosek. Na półwyspie Samana odsetek bezrobotnych jest niezwykle wysoki. Chłopaki i dziewczyny zgłaszają się do firmy, która wynajmuje im konie. Każdy z nich ma prawo przeprowadzić turystę jedynie raz na kilka dni i jest to często jedyne źródło utrzymania dla całej rodziny. Firma nie płaci za pracę, młodzi dostają jedynie napiwki od zadowolonych turystów. Pan Krzysztof zapewniał, że droga zajmuje jedynie 20 minut, konie mogą wykonać tylko jeden kurs dziennie, po zakończeniu pracy mają zapewnione odpowiednie warunki. Historia młodzieży chwyciła mnie za serce i skusiłam się na konną przeprawę. Szybko okazało się to jednak błędem. Nasz przewodnik doradził również bezpłatne wypożyczenie wysokich kaloszy, ostatnie 10 minut trzeba pokonać pieszo, a droga zazwyczaj jest bardzo błotnista. Warto zabrać ze sobą skarpetki, aby nie wciągać kaloszy na bosą stopę. Istnieje też możliwość zakupu nowej pary. 

Ustawiliśmy się w kolejce turystów oczekujących na swojego konia. Nad całością czuwała pulchna Dominikanka, która wybierała z tłumu chętnego, dopasowując jego posturę do wielkości zwierzęcia. Następnie z wysokiego, betonowego podestu można było wdrapać się na grzbiet wierzchowca. Do mnie dopasowano niewielkiego kucyka imieniem Capuccino. Konie były odświętnie wystrojone. Z siodła zwisały różnokolorowe frędzle. Ruszyliśmy w drogę. Każdy konik szedł grzecznie w rzędzie, prowadzony przez lokalnego przewodnika. Z tej atrakcji spokojnie może skorzystać każdy, nawet jeśli nigdy wcześniej nie miał kontaktu z jeździectwem. Przemierzaliśmy leśną ścieżkę wśród gęstej, tropikalnej roślinności. Przydzielony do mnie chłopak mimo braku znajomości angielskiego próbował opowiadać o tym co znajduje się dookoła. Pomagałam mu przy pomocy swojego kiepskiego hiszpańskiego. Był bardzo pomocny, kilka razy zabrał mój aparat fotograficzny i zrobił nam pamiątkowe zdjęcia. 



Na szczycie ustawiliśmy się w kolejce do betonowych schodków, które miały ułatwić zejście z konia. Przewodnicy przywiązali zwierzęta do okolicznych drzew i pokazali nam wąską ścieżkę, którą mieliśmy się dostać aż do wodospadów. Ścieżka szybko przerodziła się w strome zejście. Po kilku minutach marszu naszym oczom ukazał się cudny wodospad. Olbrzymie kaskady wody spadały z wysokości kilkudziesięciu metrów rozlewając się u podnóża w niewielkie jeziorko. Skały tworzące wodospad porośnięte były mchami o kolorze limonki, co zadecydowało o nazwie tego miejsca. Widok był przepiękny! Niestety całe wrażenie niszczyły wszechobecne kramiki z pamiątkami, lokalsi z papugami, którzy oferowali zdjęcia za kilka drobnych i tłumy turystów. 
Zdjęliśmy ciuchy i wskoczyliśmy do jeziorka, ciesząc się z odrobiny ochłody. Woda była przyjemnie orzeźwiająca. W naszym ograniczonym czasie udało się również wzbić w powietrze dronem. Niestety szybko musieliśmy udać się w drogę powrotną. Po pokonaniu stromego przewyższenia wróciliśmy do naszych zwierzęcych towarzyszy. Przewodnicy pomogli nam się wdrapać na ich grzbiety. Capuccino nie był jednak zadowolony z końca odpoczynku. Czułam, że jest już zmęczony, potykał się, zwalniał kroku. Chciałam zejść i dalszą drogę pokonać pieszo jednak mój przewodnik na to nie pozwalał. Zamiast tego chciał chyba udowodnić, że koń jest w dobrej formie i co chwilę uderzał go, aby przyspieszył. Czułam się z tym bardzo niekomfortowo. Kamila odczucia też nie były przyjemne. Przydzielony do niego przewodnik nie potrafił mówić po angielsku, nie odpowiadał na żadne Kamilowe pytanie, a pod sam koniec wyprawy wypowiedział tylko "twenty dollars". Jeśli zdecydowałabym się kiedykolwiek na powtórzenie tej trasy to na pewno skorzystałabym z siły własnych nóg.

Gdy przy ciężarówce zgromadzili się wszyscy uczestnicy wyprawy mogliśmy ruszyć dalej. Czekała nas teraz przerwa na typowy dominikański obiad. Poczęstowano nas kurczakiem w aromatycznym sosie z fasolką, ryżem oraz surówką z lodowej sałaty.

3) Wyspa Cayo Levantado - bardziej znana pod nazwą Bacardi



Ostatnim punktem programu był relaks na wyspie Bacardi, która swoją nazwę zawdzięcza popularnemu rumowi. To właśnie tutaj kręcono reklamę tego trunku. Do Cayo Levantado dotarliśmy przy pomocy kilku łódeczek. Wyspa okazała się bardzo niewielka. Znajdował się tu jedynie mały hotel, kilka barów i sklepów z pamiątkami dla turystów oraz szeroka, piaszczysta plaża. Nasz czas wolny nie wystarczył na dokładne przyjrzenie się różnym zakątkom. Wykorzystaliśmy go na pyszną pinacoladę i morskie kąpiele. Miejsce jest dość ładne, ale komercyjny charakter psuje klimat.


Po słodkim lenistwie nadszedł czas na powrót. Łódki odtransportowały nas na brzeg, gdzie autokarami wróciliśmy do naszego hotelu. Wycieczka była bardzo intensywna, więc większość drogi powrotnej przespaliśmy.

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

Samanę odwiedziliśmy w ramach wycieczki zorganizowanej z polskim biurem podróży (polecam taką opcję mimo, że nie była w naszym stylu. Tutaj znajduje się link do ich oferty. Wcześniejsze zamówienie i połączenie kilku wycieczek daje możliwość negocjowania zniżek!). Ze względu na to odwiedziliśmy najbardziej popularne destynacje, omijając ukryte perełki. Jednak samodzielne organizowanie wypadu okazało się zbyt kosztowne i czasochłonne. Specjalnie dla Was stworzyłam jednak mapkę z zaznaczonymi punktami, które zwróciły moją uwagę podczas planowania wyjazdu. Jeśli uda nam się wrócić w ten region świata na pewno ich nie ominiemy! 



CO ZE SOBĄ ZABRAĆ?
Wygodne buty, krem z filtrem, nakrycie głowy, okulary przeciwsłoneczne, skarpetki ( przydadzą się przy wodospadzie El Limon, gdzie możemy pożyczyć kalosze), napoje i przekąski ( w trakcie naszej wycieczki były wliczone w cenę), drobne dolary lub peso, cieplejsze bluzy do autokaru (klima dawała czadu!), stroje kąpielowe i szybkoschnące ręczniki, buty do wody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger