listopada 30, 2019

7.11. Lankijska relacja: dzień dziewiąty - Lipton Seat.



Nasze modlitwy zostały wysłuchane. Kolejny dzień przyniósł nam ładną pogodę. Słoneczko przebijało się z łatwością przez delikatne chmurki oświetlając okolicę. Wyszliśmy na nasz taras zachwycając się odsłoniętym widokiem. Wczoraj wszystko zasnute było gęstą mgłą, która odgradzała nas od dolinki otoczonej z dwóch stron wysokimi wzgórzami - po lewej Ella's rock, po prawej Little Adam's Peak.
Gdy jeszcze zbieraliśmy szczęki z podłogi młody chłopak, który pokazywał nam wczoraj nasz pokój przyniósł dla nas śniadanie. Tosty z dżemem, naleśniki, roti z jajkiem, świeże owoce oraz gorąca kawka - zresztą z takim widokiem wszystko smakowałoby jak królewski posiłek.
Ciesząc się z okna pogodowego postanowiliśmy nie marnować czasu i jak najszybciej wyruszyć na wycieczkę. Pozbieraliśmy niezbędny ekwipunek i ruszyliśmy w stronę miasteczka. Po wczorajszej ulewie postanowiliśmy być ostrożni. Połowę plecaka zajęły nasze kurtki przeciwdeszczowe i wodoodporne pokrowce na bagaż.

Na piechotę dotarliśmy do głównej drogi, gdzie na niewielkim parkingu oczekiwali znudzeni kierowcy tuk tuków. Zaczepiliśmy pierwszego z nich, który po uzgodnieniu stawki zgodził się zabrać nas pod stację kolejową. Baliśmy się, że na naszym krańcu świata ciężko będzie złapać jakikolwiek transport do miasteczka. Liczyliśmy się z możliwością przejścia pieszo całego wzgórza, dlatego wyruszyliśmy ze sporym zapasem czasu. Stanęliśmy w kolejce do kasy biletowej. Byliśmy jednymi z pierwszych klientów na stacji, ale z każdą minutą na peronie pojawiały się nowe osoby - w większości turyści. Mieszkańców można było policzyć na palcach jednej ręki.
Za plecami usłyszeliśmy znajomy język, odwróciliśmy się aby przywitać się z rodakami. Po krótkiej rozmowie zorientowaliśmy się, że już się znamy. Poprzedniego dnia, poszukując informacji na temat odjazdu autobusu z Tangalle trafiłam na facebookowe forum polskich entuzjastów Sri Lanki (swoją drogą - skarbnica wiedzy, bardzo polecam. O tutaj!). Okazało się, że właśnie poznani podróżnicy mieli podobny plan na zwiedzanie wyspy i wyprzedzali nas o dwa dni. Zazwyczaj po przylocie do Colombo turyści od razu wybierają się wgłąb wyspy, aby po odwiedzeniu trójkąta kulturalnego przejechać do Kandy, dalej popularnym pociągiem do Elli, a na sam koniec zostawić sobie odpoczynek na południowo-zachodnim wybrzeżu. My wybraliśmy mniej popularną opcję i odwróciliśmy nasze kółeczko - ogólny plan podroży można zobaczyć tutaj!

Do odjazdu pociągu wciąż zostało mnóstwo czasu. Po zakupie biletów usiedliśmy razem na peronie i wymieniliśmy się radami, planami na dalszą podróż, spostrzeżeniami, które zebraliśmy dotychczas. Para opuszczała dzisiaj Ellę, kierując się do Kandy. Tam zamierzali zostać na jeden dzień, aby następnie udać się do Dambulli. Nasze plany miały sporo wspólnych punktów.
Na chwilę przed odjazdem pracownicy dworca poprosili o przejście na drugą stronę peronu nadziemnym mostem. Razem z pasażerami ze swoich miejsc ruszyły się także wszystkie bezdomne pieski. Wybrały sobie idealne miejsce na żebranie. Turyści bardzo chętnie dzielili się z towarzyszami kawałkami swoich kanapek.
Z oddali słyszeliśmy już toczący się w naszą stronę pociąg. Zahamował z głośnym piskiem przy peronie. Odnaleźliśmy drzwi dla drugiej klasy i razem z naszymi plecakami wgramoliliśmy się do środka. Wpuściliśmy wcześniej naszych nowych znajomych, aby mieli większe szanse na zajęcie miejsca siedzącego. Nas czekała tylko godzinna podróż. Na szczęście okazało się, że wagony były prawie puste i dla większości pasażerów wystarczyło siedzeń. Zrzuciliśmy nasze bagaże i ruszyliśmy w stronę drzwi wyjściowych, aby mieć lepszy widok na zmieniające się krajobrazy. Nie martwcie się gdy zabraknie dla was foteli w środku. Dla mnie miejsce na progu pociągu jest najlepsze! Wiatr przyjemnie rozwiewał włosy i żadna szyba nie dzieliła nas od niesamowitych, zapierających dech w piersiach widoków. Co chwilę otwierały się przed nami kolejne krajobrazy. Mogliśmy obserwować Tamilki w pocie czoła zbierające najświeższe listki herbaty, mężczyzn zajmujących się polami uprawnymi, turystów wyruszających na szlak. Bawiliśmy się też wychylając się z drzwi niczym instagramowe modelki. Trasa minęła nam na tych wygłupach niesamowicie szybko. Prawie przegapiliśmy nasz przystanek. Przez przypadek zerknęliśmy na mapę w telefonie, który poinformował nas, że do celu pozostał niecały kilometr. W pośpiechu wbiegliśmy do środka wagonu, wrzuciliśmy do plecaka nasze rzeczy i przepchnęliśmy się do wyjścia, aby wysiąść na peronie w Haputale. Miejscowość jest idealną bazą wypadową na Lipton Seat - najprawdopodobniej najpiękniejszej plantacji herbaty na Sri Lance!


Dla wielkiej fanki tego złocistego napoju był to punkt obowiązkowy! Plantację założył sam Thomas Lipton, który rozreklamował Cejlon na świecie jako źródło niezwykłej jakościowo herbaty. W pobliżu wybudowano jedną z najsłynniejszych na wyspie fabryk Dambetenna Factory, która jest udostępniona dla odwiedzających. Jednak historyczne walory tego miejsca nie są najważniejsze. Warto się tu wybrać dla niesamowitych widoków. Krzewy rosną na wysokości aż 1970 m.n.p.m. Jestem pewna, że otoczenie Lipton Seat spełni oczekiwania nawet najbardziej wymagających podróżników.

Tuż po wyjściu z dworca zaczepił nas kierowca tuk tuka, proponując przejazd na wzgórze za 1500 rs. Ochoczo przystaliśmy na tę propozycję. Zapakowaliśmy się do środka. W cenie mieliśmy też zwiedzanie miasteczka, bo czekało nas jeszcze szybkie tankowanie.
Ruszyliśmy pod górę. Trasa do najsłynniejszych na wyspie plantacji herbaty prowadziła stromą, asfaltową dróżką. Zakosami pokonywaliśmy spore przewyższenie, nasz szczyt znajdował się na wysokości 1970 m n.p.m. Od razu pozbyliśmy się myśli, że cena za przejazd była całkiem spora. Droga była dla pojazdu zabójcza! Wzbijaliśmy się do góry stromymi serpentynami, a przed nami roztaczała się wspaniała panorama okolicznych szczytów i dolin. Góry były majestatyczne, całe porośnięte zasadzonymi w równych odległościach krzewach herbaty. Z daleka robiło to piorunujące wrażenie. Co jakiś czas mijaliśmy Tamilki obrywające świeże listki, mieszkańców okolicznych wiosek zbierających chrust, dzieciaki bawiące się zabawkami zbudowanymi z darów natury. Najmłodsi chodzili w zbyt dużych ubraniach, odziedziczonych po starszym rodzeństwie obwiązanych paskami, aby nie zsuwały się podczas zabawy. Trafiliśmy do biedniejszej części Sri Lanki, tutaj ludzie nie mieli możliwości zarabiać na turystyce tak jak na wybrzeżu.
W dolinkach dostrzegaliśmy wioski tamilskie z charakterystycznymi, kolorowymi szeregowcami. Właściciele fabryk herbaty budowali takie dla swoich pracowników. W środku podzielone były one na kilkanaście pokoi ze wspólną kuchnią i łazienką. W każdym miała pomieścić się jedna rodzina. W takich nieludzkich warunkach mieszkają do dziś.

I te bose stópki. Smutny widok.

 

Dotarliśmy z naszym kierowcą aż pod szlaban, gdzie należało uiścić groszową opłatę za wstęp na Lipton Seat. Kiedyś końcówkę drogi można było pokonać jedynie pieszo, teraz stworzono asfaltową drogę na sam szczyt. Za szlabanem czekali kolejni kierowcy, którzy oferowali wjazd na samą górę. Zrezygnowaliśmy z tej możliwości na rzecz spaceru pomiędzy krzewami herbaty. Mieliśmy również w planach przelot dronem, więc obecność obserwatorów była nam nie na rękę. Już po pierwszym zakręcie asfaltowej drogi uciekliśmy w wąską ścieżkę stworzoną przez plantatorów dla łatwiejszych zbiorów, chowając się przed wzrokiem mieszkańców i innych turystów.  Kamienne schodki zaprowadziły nas na przyjemną polankę, z której nie było już widać głównej drogi.
Wyjęliśmy drona Mańka z plecaka i unieśliśmy się do góry. Nie udało nam się jednak pozostać niezauważonym. Dron robił sporo hałasu i po chwili dobiegło do nas kilku młodych chłopców z okolicznych wiosek zainteresowanych latającym obiektem. Dzieciaki były bardzo otwarte, chętnie rozmawiały z nami, ćwicząc swój angielski. Szybko stały się też naszymi przewodnikami, pokazując nam jak na skróty dotrzeć na szczyt. Polnymi ścieżkami dotarliśmy z powrotem na asfaltową drogę i po niecałych 10 minutach mogliśmy delektować się odsłoniętymi widokami. Wszystko zasnute było gęstą mgłą, ale wystarczyło kilka minut, aby wiatr przegonił chmury i naszym oczom ukazały się ciągnące się kilometrami pola herbaty, układające się w fantastyczne wzory, maleńkie wioski u podnóża góry, łączące je pozakręcane, górskie drogi.

Nasi przewodnicy.

Nasi młodzi przewodnicy namówili nas na herbatkę w małym lokalu prowadzonym przez tatę jednego z nich. Mając przed oczami obraz biedy, której tu doświadczyliśmy i przymykając oko na warunki sanitarne usiedliśmy w plastikowych krzesełkach przy stolikach okrytych plastikową ceratą. W momencie zjawił się przy nas kelner z dwoma filiżankami, mlekiem i dziwnymi brązowymi pozlepianymi cukierkami, które można wrzucić do napoju dla słodyczy. Z mleka na wszelki wypadek zrezygnowaliśmy. Wewnątrz drewnianego baraka pozbawionego drzwi czy okien siedziała przygarbiona staruszka, która w wielkim baniaku umyła dzbanek i kubki po poprzednich klientach, a następnie z tego samego baniaczka nabrała wody na nowy napój… Hmm do odważnych świat należy, podczas podróży trzeba starać się robić jak najwięcej rzeczy jak lokalni mieszkańcy... Pomagała w tym myśl, że w razie przypadłości żołądkowo-jelitowych antybiotyki i płyny oczekiwały w hotelu. Podczas gdy my rozprawialiśmy radośnie o tym, jak podzielimy się kroplówkami, dzieciaki przytargały wiadro pełne kamyczków i zaczęły nimi rzucać za barierkę. Początkowo myślałam że to głupia zabawa i bojąc się, aby kamyk nie uderzył w przechodniów spacerujących ścieżkami pod szczytem zwróciłam chłopcom uwagę. Dzieciaki wytłumaczyły, że nie rzucają dla zabawy. Pokazali, że do lokalu podkradają się makaki, które są tutaj traktowane jak straszne szkodniki i w taki sposób chłopaki starają się je przegonić. I rzeczywiście w wysokiej trawie ukrywały się małpki wychylające się w nadziei na złapanie jakigoś przysmaku. 


Po herbatce z cudownym widokiem ruszyliśmy w dół asfaltową drogą. Poganiały nas czarne chmury gromadzące się na horyzoncie. Przy szlabanie zgodziliśmy się na podwózkę do fabryki herbaty Dambetenna założonej przez samego Thomasa Liptona, którą mieliśmy nadzieję zwiedzić. Kierowca tuk tuka podrzucił nas pod same drzwi i zawrócił pod szlaban w oczekiwaniu na kolejnych klientów.

Pokręciliśmy się po okolicy, szukając wejścia. Główne drzwi były zamknięte, nie spotkaliśmy ani jednego turysty. Musieliśmy wyglądać na zagubionych, bo po chwili podszedł do nas sympatyczny pracownik fabryki, który wytłumaczył nam, że ze względu na niedzielę maszyny nie są uruchamiane i dzisiaj nie ma czego w fabryce oglądać... Polecamy swoje wycieczki organizować w dni robocze. Oglądanie procesu powstawania złotego napoju musieliśmy przełożyć na inny dzień.



Ciemne chmury zbliżały się niebezpiecznie, nadszedł czas, aby wracać do cywilizacji - miasteczka Haputale. Odnaleźliśmy przystanek autobusowy, uprzejmy kierowca powiedział, że za 30 min będzie odjeżdżał. Rozsiedliśmy się na chodniku i od razu zostaliśmy zaatakowani przez kierowców tuk tuków proponujących podwózkę. Spławialiśmy wszystkich aż w końcu podszedł do nas chłopak, który stwierdził, że podrzuci nas w cenie autobusu. Zepsuł mu się silnik i musi wrócić do miasta, a z górki jakoś się wszyscy dotoczymy. Z nieba zaczęły spadać olbrzymie krople deszczu, co skutecznie przekonało nas żeby skorzystać z oferty. Kamil pomógł mu rozpędzić pojazd i wskoczyliśmy do środka. Kilkukrotnie starał się wehikuł odpalić, ale silnik zajęczał tylko rozpaczliwie, prosząc o litość.  Kierowca rozpędzał się na kolejnych serpentynach, aby bez pchania pokonać też niewielkie podjazdy. Czasami serce stawało mi w piersiach ze strachu, gdy z większą prędkością pokonywaliśmy strome zakręty. W międzyczasie rozpętała się okropna ulewa! Wycieraczki nie działały, asfalt wydawał się bardzo śliski, a my pędziliśmy w dół bez używania hamulca. W te kilkanaście minut moje nadnercza wyrzuciły z siebie całą nagromadzoną adrenalinę.

Pod sam koniec silnik jednak zaskoczył. Kierowca z radości podrzucił nas aż na stację kolejową. Ucieszyliśmy się bardzo, ponieważ perspektywa spaceru przez miasteczko w takiej ulewie nie należała do najprzyjemniejszych. Co prawda w środku tuk tuka zdążyliśmy przyodziać pelerynki, opakować plecak w wodoodporny pokrowiec, ale chętnie skorzystaliśmy z nowej możliwości.

Na peronie zebrało się już sporo osób. Podeszliśmy kupić bilet, ale sprzedawca poinformował nas, że pociąg będzie miał 1,5 h opóźnienia. Zyskaliśmy sporo czasu na rozejrzenie się po okolicy i małe zakupy. Postanowiliśmy do centrum dotrzeć na piechotę. Deszcz trochę się uspokoił, z nieba spadało coraz mniej chłodnych kropel. Po chwili mogliśmy zupełnie pozbyć się wodoodpornych pelerynek. W miasteczku stanowiliśmy sporą atrakcję dla mieszkańców. Ludzie podchodzili, zagadywali, zapraszali do swoich sklepików i lokali. Z grzeczności zaglądaliśmy wszędzie, a nawet kupiliśmy trochę herbaty i magnesy do naszej rosnącej kolekcji. W takim towarzystwie czas mijał zdecydowanie za szybko, musieliśmy wracać na stację kolejową, aby nie przegapić pociągu.
Rozsiedliśmy się na plastikowych ławeczkach na peronie. Dosiadł się do nas młody chłopak, który opowiedział nam, że wykorzystuje świąteczną przerwę na studiach na zwiedzanie kraju. Okazało się, że studiuje medycynę, więc mogliśmy wypytać go o funkcjonowanie ochrony zdrowia na Sri Lance. Chłopak bardzo dobrze mówił po angielsku, co wykorzystaliśmy do wypytania o nurtujące nas kwestie. Pogadaliśmy o edukacji w ich kraju. Chłopak żalił się, że zdobycie wykształcenia na Sri Lance jest bardzo trudne. Szkoły podstawowe i licea są tutaj darmowe, obowiązkowe dla wszystkich. Natomiast uczelnie wyższe w większości są prywatne. Istnieją również placówki państwowe, ale dostanie się na taką jest praktycznie nierealne. Miejsc jest bardzo niewiele, w teorii otrzymują je osoby z najwyższym wynikiem egzaminu zdawanego pod koniec liceum, a w praktyce rozdawane są one według nie do końca określonych układów. Rządzą tutaj znajomości i korupcja. Samodzielne uzyskiwanie wykształcenia jest bardzo kosztowne, drogie jest samo czesne, a przecież uniwersytety są jedynie w stolicy. Dziecku trzeba dodatkowo zapewnić mieszkanie, wyżywienie. Przy zarobkach mieszkańców bardzo niewielka grupa może sobie pozwolić na wysłanie potomstwa na studia. Zazwyczaj dzieciaki kończą jedynie podstawówkę, a gdy trochę podrosną zaczynają pracować, aby pomóc wyżywić rodzinę.

Tematy nam się nie kończyły. Nawet w pociągu usiedliśmy razem. Dosiadła się też do nas młoda, ładna dziewczyna, którą od razu wciągnęliśmy do rozmowy. Zasugerowałam, że jeśli im wygodniej mogą rozmawiać po synagelsku. Zgodnie wyśmiali mnie, że chłopak pochodzi z północy kraju i włada jedynie tamilskim, który bardzo różni się od synagelskiego i najprościej jest się jednak porozumiewać po angielsku. Tak rozpoczęła się rozmowa o różnicach i podziałach wewnątrz kraju jeszcze bardziej zaznaczonych po ostatniej wojnie domowej.
Dotarliśmy do stacji w Ella, gdzie ponownie przywitało nas oberwanie chmury. W pelerynkach ruszyliśmy na poszukiwania obiadu. Znaleźliśmy sympatycznie wyglądającą knajpkę i zamówiliśmy kottu z serem i bekonem i smażone kawałki kurczaka. Uzupełniliśmy elektrolity po udanym dniu i złapaliśmy tuk tuka, który podrzucił nas pod nasz apartament. Pogoda nie sprzyjała wieczornemu włóczeniu się po miasteczku.


INFORMACJE PRAKTYCZNE:

Aby dostać się do Lipton Seat z Ella należy wsiąść do pociągu i dojechać do Haputale - podróż powinna zająć około godziny. Tutaj dostępny rozkład jazdy pociągów. Moim zdaniem warto się poświęcić i wyruszyć tym o 6.39. Z samego rana pogoda jest najlepsza, mamy większą szansę na bezchmurne niebo i niczym nie przesłonięte widoki.
W Haputale należy złapać tuk tuka, który zawiezie nas prawie pod sam szczyt. Za szlabanem czeka nas jeszcze kilkanaście minut spacerkiem asfaltową, wygodną drogą lub na skróty kamienistymi ścieżkami. Dla leniuszków: jest też możliwość dojechania na sam szczyt.

Istnieje też tańsza, ale bardziej męcząca opcja. Z Haputale można do fabryki herbaty dojechać lokalnym autobusem. Odjeżdżają raz na godzinę, trzeba dobrze wstrzelić się w czasie, kosztują grosze. Jednak od fabryki na szczyt jest jeszcze spory kawałek drogi do przejścia na piechotę. Możemy też złapać na miejscu tuk tuka, jednak cena nie będzie dużo niższa niż za przejazd z samego miasteczka.

Fabrykę, którą miniemy po drodze można zwiedzać tylko w dni robocze.

Widoki podczas spaceru po plantacji herbaty wynagradzają każdy wysiłek. Jedno z piękniejszych miejsc, które odwiedziłam!

Haputale jest idealnym miejscem na zakup herbaty. Nie chcieliśmy zbytnio obciążać naszych bagaży, więc zakupiliśmy tylko kilka paczek, mając nadzieję na zakupy pod koniec wyprawy na wybrzeżu. Okazało się, że nigdzie potem nie było takiego wyboru lub te same produkty były znacznie droższe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger