grudnia 03, 2019

7.14. Lankijska relacja: dzień dwunastny - kompleks świątynny w Dambulli i safari.



 Przed budzikiem obudził nas harmider panujący za drzwiami. Dziewczyny krzątały się w salonie przygotowując dla nas śniadanie, a Gospodarz wylewał wiadro pełne wody, które podłożył pod kapiącą z sufitu strużkę. Wychyliłam głowę z pokoju, a mężczyzna powitał nas radośnie i pożalił się na makaki, które skacząc po blaszanym dachu uszkodziły konstrukcję. Teraz deszcz nowymi szczelinami mógł wciskać się do środka. Ulewa nie ustępowała przez całą noc.
Chcieliśmy podłożyć nowe wiadro, powycierać rozlaną obok kałużę, ale Gospodarz wygonił nas na pachnące śniadanie. Żona mężczyzny przeszła samą siebie. Wszystko prezentowało się niesamowicie. Składało się z coconut rotti, czyli pszennych placków z wiórkami kokosowymi podanych z dhal czyli curry z soczewicy, hoppersów – smażonych placków z mąki ryżowej przypominających wyglądem nasze naleśniki, podawanych na słono z jajkiem, pieczone w liściach bananowca placki z fasoli w słodkiej wersji. Do tego oczywiście porcja świeżych owoców.
Gdy my jedliśmy domownicy powoli zbierali się do swoich zajęć, najmłodsza córka do szkoły, starsza do pracy w banku, a mama do pracy w sklepie. Został z nami Gospodarz, który zaproponował, że podrzuci nas do wejścia do świątyni, którą planowaliśmy zwiedzić przed safari.
Przebraliśmy się adekwatnie do okazji. Aby wejść do buddyjskiego sanktuarium trzeba wyglądać godnie. Strój musi zasłaniać ramiona i kolana, a dotyczy to zarówno kobiet jak i mężczyzn. Ja ubrałam swoją długą do kostek spódnicę i zrezygnowałam z koszulki na ramiączkach na rzecz zwykłego T-shirta. Kamil założył krótkie spodenki z możliwością dopięcia długich nogawek. Deszcz ustąpił, ale niebo przesłaniały ciężkie chmury, grożące kolejną ulewą. Na wszelki wypadek w plecaku wylądowały nasze kurtki przeciwdeszczowe.
Gospodarz podrzucił nas swoim leciwym tuk tukiem aż pod same kasy biletowe. Dobrze, że go mieliśmy, bo do świątyni można dostać się dwoma wejściami i gdyby nie wskazówki nadłożylibyśmy sporo drogi. Więcej porad można szukać w informacjach praktycznych na końcu posta.
Zaczęliśmy naszą wspinaczkę. Kamiennymi schodkami osiągaliśmy coraz większą wysokość. W końcu wyszliśmy ponad linię drzew i mogliśmy obejrzeć z góry całą, zieloną okolicę. Towarzyszyły nam ciekawskie makaki, od których trzymałam się w bezpiecznej odległości. Nie wyglądały na zdrowe, nie chciałam aby po ugryzieniu przeniosły na mnie jakieś patogeny. 


W szybkim tempie dotarliśmy na górę - na kamienny placyk, gdzie zebrało się już trochę turystów. Lokalni sprzedawcy przepychali się do nowo pojawiających się odwiedzających z propozycjami zakupu różnych pamiątek. Sprytnie manewrowaliśmy pomiędzy nimi i udało się uniknąć zaczepienia. Do świątyń nie można wejść w butach. Zostawiliśmy nasze obuwie w specjalnie przygotowanej, płatnej przechowywalni. Młody chłopak przygarnął nasze klapki i wrzucił na mało stabilną półkę z bambusa. Nie dostaliśmy żadnego potwierdzenia czy numerka.
Byliśmy gotowi na zwiedzanie. Weszliśmy przez bramę, gdzie w przedsionku sprawdzono nasze bilety i ubiór. Kamilowe spodenki okazały się zbyt krótkie i musiał doczepić długie nogawki. Dopiero wtedy zostaliśmy wpuszczeni do środka.
Złota świątynia, a właściwie kompleks pięciu świątyń zbudowanych wewnątrz jaskiń robił niesamowite wrażenie. Wnętrza ozdobione są ciekawymi malowidłami, statuetkami Buddy (których jest tutaj łącznie 150!) czy posągami królów a nawet bogów hinduistycznych. Przy wejściu znajduje się informacja, że jeden w panujących w przeszłości władców pokrył rzeźby warstwą złota, czemu miejsce zawdzięcza swoją piękną nazwę - Rangiri - złota świątynia. Większość drogocennych zdobień została już rozkradziona, ale wciąż na niektórych rzeźbach można je obserwować. 

Przechodziliśmy pomiędzy pomieszczeniami, podziwiając niesamowite malowidła pokrywające surową skałę, rzeźby. W tle rozbrzmiewał dźwięk bębnów, w nozdrza uderzał słodki, duszący zapach kadzideł, dymu z palących się świec i wonnych kwiatów oraz owoców przynoszonych na ofiarę. Pomiędzy modlącymi się przemykali buddyjscy mnisi w pomarańczowych szatach. Fantastyczny klimat.

 

Podczas naszego zwiedzania rozpętała się prawdziwa ulewa. Jaskinie stanowiły świetne schronienie od deszczu, ale nie mogliśmy odwlekać wyjścia w nieskończoność. Wyszliśmy na odsłonięty plac i podbiegliśmy pod bambusowy daszek przechowywalni obuwia, gdzie zgromadził się już tłumek turystów. Odebraliśmy nasze klapki i uciekliśmy pod mniej oblegany daszek przy wejściu do świątyń. W ostatnim momencie, bo przesiąknięty wodą dach postanowił załamać się nagle, oblewając zgromadzonych zimnym strumieniem. Sytuacja natomiast bardzo podobała się lokalnym sprzedawcom. Nie zwracając uwagi na deszcz podchodzili do kolejnych grupek turystów, którzy nie mieli możliwości uciec. Nam również się nie upiekło. Początkowo byliśmy twardzi, ale w końcu zostaliśmy namówieni - ja na zakup kolekcji kartek pocztowych z widokami z całej Sri Lanki, Kamil na zaczarowane, drewniane pudełko, które mogą otworzyć tylko wtajemniczeni. 

Deszcz nie chciał się uspokoić, a nas gonił czas. Mieliśmy jeszcze w planach wyjazd na safari do parku narodowego Hurulu, aby odwiedzić żyjące tam słonie. Uzbrojeni w kurtkę przeciwdeszczową i moją koszmarną pelerynę ruszyliśmy szerokimi kamiennymi schodkami w stronę muzeum buddyjskiego. Po drodze zaczepił nas kolejny sprzedawca. Bardzo staraliśmy się nic nie kupić, ale przekonał nas historią o trudnej sytuacji finansowej jego rodziny. I tak właśnie staliśmy się posiadaczami breloczka ze słonikiem i "srebrnego" wisiorka z "prawdziwym kamieniem księżycowym". 

Muzeum buddyjskie ominęliśmy, niezachęceni internetowymi recenzjami. Na piechotę wyruszyliśmy do domu, aby przygotować się przed najważniejszą atrakcją naszego wyjazdu - safari. Chcieliśmy wysuszyć przemoczone ubrania i rozgrzać się gorącą kawą. Deszcz nie ustępował, miałam wrażenie, że z każdą minutą staje się jeszcze bardziej intensywny. W oddali słyszałam dźwięki burzy. Bałam się, że pogoda skutecznie pokrzyżuje nam plany, nie pozwoli wyruszyć na safari. A nawet jeśli, to w mgle nie uda nam się dojrzeć żadnego zwierzaka chowającego się przed ulewą w roślinności. 


Kiczowaty budynek muzeum buddyjskiego.

 

Właściciel naszego noclegu wszystko dla nas przygotował w całkiem rozsądnej cenie. Po południu przyjechał po nas kolega gospodarza swoim terenowym samochodem. Pocieszył nas, że deszcz nie jest żadnym problemem i spokojnie możemy wyruszać na przygodę. Zapakowaliśmy się do środka, a kierowca rozwinął folie specjalnie mocowane przy drzwiach, aby ochronić nas przed ulewą.
Planując wyprawę zastanawiałam się który z Parków Narodowych wybrać. W okolicy znajdują się aż trzy. Wahałam się ze swoją decyzją pomiędzy dwoma najbardziej popularnymi: Kaudulla i Minneriya. W Internecie ciężko było mi znaleźć konkretne informacje, który z nich jest lepszy czy bardziej odpowiedni w danej porze roku. Na szczęście mieliśmy przewodnika, który wybrał za nas trzeci z nich: Hurulu Eco Park, twierdząc, że tam mamy największe szanse zobaczyć dzikie słonie. Parki są w bliskiej odległości, zwierzęta mogą się pomiędzy nimi swobodnie przemieszczać. Mieszkańcy na co dzień odwiedzają Park, więc najlepiej orientują się w rozmieszczeniu zwierząt. Warto zaufać lokalnym z wyborem.

Zapakowaliśmy się do samochodu. Poprosiliśmy kierowcę, aby zatrzymał się w centrum, gdzie będziemy mogli wypłacić pieniądze na wycieczkę. Na ruchliwej dwupasmowej drodze Lankijczyk zjechał na pobocze i wskazał Kamilowi budynek banku po drugiej stronie ulicy. Zgrabnie przemykając pomiędzy samochodami, skuterami i tuk tukami przedostał się do bankomatu. Zostaliśmy w samochodzie sami razem z przewodnikiem. Czułam się trochę nieswojo. Zwłaszcza, gdy nie czekając na mojego narzeczonego kierowca wsiadł do samochodu i bez słowa zaczął odjeżdżać. W panice chwyciłam nasz dobytek gotowa wyskoczyć wprost na ruchliwą drogę, ale okazało się, że kierowca znalazł wygodniejsze miejsce parkingowe kilka metrów dalej... Mimo wszystko z ulgą powitałam powrót Kamila. Z moją nieufnością nie dałabym rady podróżować sama.

Ruszyliśmy dalej. Pogoda wcale się nie poprawiała. Deszcz uderzał ciężkimi kroplami w dach samochodu coraz częściej, coraz głośniej. W końcu na ulicy nic nie było widać przez ścianę wody, spadającej z nieba. Do tego z oddali można było usłyszeć grzmoty. Sytuacja nie wyglądała optymistycznie, mój strach, że nie zobaczymy żadnego słonia narastał wprost proporcjonalnie do intensywności opadów.
Podróż z Dambulli zajęła nam około 30 minut. Zatrzymaliśmy się przy wejściu do Parku. Mieliśmy chwilę przerwy na skorzystanie z toalety, a w tym czasie kierowca kupił bilety wstępu i odsłonił foliowe drzwi, aby nic nie zasłaniało nam widoków podczas safari. Mogliśmy ruszać. Początkowo jechaliśmy wygodną, utwardzoną gruntową drogą wzdłuż jeziora. Wyostrzałam wzrok, aby wśród bujnej roślinności wypatrzeć chowające się zwierzęta. Czasem kierowca zatrzymywał się gwałtownie, wskazując siedzące w koronach drzew małpki, czy kolorowe ptaki. Z każdym kolejnym kilometrem martwiłam się jeszcze bardziej czy uda nam się odnaleźć słonie - główny cel mojego wyjazdu. Wyprzedziła nas kolejna terenówka, która po chwili opuściła wygodną drogę wbijając się w rozmokłe trawy zalane błotnistymi kałużami. Pojechaliśmy jej śladem. W bagiennych sadzawkach wylegiwały się wodne bawoły. Nasz przewodnik zwolnił, żebym mogła zrobić zdjęcie. Minęliśmy całe stadko kierując się w stronę olbrzymiego jeziora. Z każdym metrem czarne kropki na horyzoncie powiększały się, aż w końcu mogłam dobrze ocenić kształt! Przy brzegu sadzawki stały setki słoni! Całe stadko przybyło na wieczorny posiłek do wodopoju. Nagle straszna ulewa przestała mi przeszkadzać. Wystawiłam głowę za okno, aby mieć lepszy widok. Deszcz strumieniami oblewał mi twarz, ale zdawałam się nawet tego nie zauważać.

Przy pojedynczych grupkach zgromadziły się już inne samochody.
Gęstym błotem przepychaliśmy się, aby z bliska móc przyjrzeć się tym pięknym zwierzętom. Kierowca wytłumaczył nam, że aby wjechać na teren Parku trzeba uzyskać specjalne pozwolenie. Podczas wypraw obowiązuje kilka zasad, a za ich złamanie grozi wykluczenie z możliwości wjazdu na tydzień. Jest to dla mieszkańców olbrzymia kara, bo tracą wtedy możliwość zarobkowania. Między innymi w regulaminie znajduje się punkt w jakiej odległości można mijać słonie.
Mieliśmy też okazję zobaczyć co dzieje się, gdy nierozważny kierowca zbliży się za bardzo. Jeep przed nami przeciął drogę pomiędzy mamą a słoniątkiem. Wywołało to ogromne poruszenie wśród całego stadka. Inne słonice zagarnęły maluszka do siebie i chowając go za własnymi ciałami zaczęły groźnie odstraszać drapieżnika. Ryk był przerażający. Do tej pory słonie zdawały się nawet nie zauważać obecności tylu obserwujących, ale gdy wyczuły zagrożenie potrafiły pokazać swoją siłę! Kilka samochodów, które znajdowało się najbliżej cofnęło się gwałtownie, w końcu to my zostaliśmy na pierwszej linii frontu. Nasz przewodnik wytłumaczył nam, że zwierzęta w obliczu strachu robią się bardzo groźne. W Parku dochodziło już do wypadków, kiedy zdenerwowane stado przewracało samochody ze znajdującymi się w środku ludźmi. Gdy tylko wszyscy oddalili się na bezpieczną odległość słonice wypuściły maluszka i rozeszły się w poszukiwaniu najlepszych kępek trawy.

Przejechaliśmy wśród mniejszych grupek aż do brzegu jeziora, gdzie przysiadły setki pelikanów. Dopiero teraz zaczął się prawdziwy offroad. Po intensywnych ulewach ziemia rozmokła. Do gruntowej drogi musieliśmy przebijać się przez śliskie trawy, błotne kałuże. Samochód nie miał z tym żadnego problemu.

 

Zachwyceni dzisiejszymi przeżyciami byliśmy gotowi na powrót. Nie spodziewaliśmy się, że podczas drogi czeka nas jeszcze jedna atrakcja. Pomiędzy Dambullą i Sigiriyą w niewielkiej wioseczce na środku ulicy natknęliśmy się na olbrzymiego słonia. Nasz przewodnik ominął go sporym łukiem. Opowiedział, że tereny Parków Narodowych otoczone są olbrzymim pastuchem, który ma zapobiegać wychodzeniu zwierząt do ludzkich siedlisk, ale płot jest już stary, od lat nieremontowany. W wielu miejscach powstały luki, które sprytne zwierzęta wykorzystują, aby swobodnie przechodzić na teren innego Parku "na skróty". To co dla nas było fajną atrakcją, dla mieszkańców stanowiło prawdziwą zmorę. Kierowca opowiedział, że słonie bywają agresywne, potrafią przewrócić mniejsze osobówki, tuk tuki czy skutery. Zdarzały się nawet wypadki śmiertelne. Na wędrówki wyruszają wczesnym rankiem lub pod wieczór. W ciągu dnia żar lejący się z nieba byłby dla nich niebezpieczny. W tych porach mieszkańcy starają się nie opuszczać domu, aby nie doszło do nieprzyjemnego spotkania.

Udało nam się bezpiecznie dotrzeć do domu. Kierowca wysadził nas pod drzwiami, a na stole czekała już na nas pyszna, gorąca kolacja. Tym razem rice and curry w wersji rybnej, do tego lokalne grzybki w lankijskich przyprawach, mnóstwo warzyw i świeże owoce na deser. Nasz gospodarz usiadł z nami i wspólnie ustaliliśmy, że kolejnego dnia ruszamy w kierunku Sigiriyi.
W Dambulli mieliśmy zostać na jedną noc, ale cudowna, rodzinna atmosfera zatrzymała nas na dłużej. Gospodarz traktował nas jak własne dzieci, chciał nam pokazać jak najwięcej atrakcji w okolicy. Żona gotowała cudowne posiłki! A z córkami, popijając herbatkę plotkowałyśmy, dzieliłyśmy się planami na przyszłość, marzeniami. Wymieniłyśmy się numerami telefonów i utrzymujemy kontakt do dzisiaj.



INFORMACJE PRAKTYCZNE:
Kompleks świątynny Rangiri w Dambulli:

 
Do świątyń prowadzą dwa wejścia: pierwsze przy muzeum buddyjskim - charakterystycznym, kiczowatym, kolorowym budynku wprost przy głównej ulicy. Nie da się go przeoczyć przez olbrzymi, złoty posąg Buddy, wskazujący drogę. Wygodne szerokie schodki zaprowadzą nas wprost do wejścia do jaskiń, ale niestety będziemy musieli zejść do podnóża góry, gdzie znajdują się kasy biletowe.
Lepiej od razu udać się do drugiego wejścia. Jadąc z centrum Dambulli po lewej stronie mijamy muzeum buddyjskie i skręcamy w boczną uliczkę w prawo. Wyboista, częściowo pozbawiona asfaltu nawierzchnia doprowadzi do nas do niewielkiego parkingu, gdzie rozpoczynają się wąskie schody bezpośrednio do kas biletowych. Zaznaczyłam to miejsce na swojej mapie :) Do jaskiń dotrzemy już z wykupionym pozwoleniem na wejście. 


Cena biletu: 1500 rs.
Czas niezbędny na zwiedzenie atrakcji: 2-3 godziny.
Godziny otwarcia: 6.00-17.00.

Przed wejściem pracownicy sprawdzają nasz ubiór. Aby wejść na teren świątyni trzeba zakryć ramiona i kolana (dotyczy to zarówno kobiet jak i mężczyzn) i zdjąć buty. Na placu przed bramą znajduje się płatna przechowalnia obuwia. Oczywiście można swoje porzucić gdziekolwiek, ale czytałam relacje podróżników, którzy chcieli te kilka groszy oszczędzić i musieli wracać na bosaka.

Warto zabrać ze sobą wodę do picia, coś słodkiego na wspinaczkę po stromych schodkach, gdyby brakowało nam energii, ubrania zakrywające kolana i ramiona, skarpetki - po zdjęciu butów pokonywanie rozpalonych kamieni na bosaka nie jest komfortowe.

Uwaga na włóczące się wszędzie makaki. Wyglądają uroczo, ale mogą być niebezpieczne. Kradną turystom aparaty i telefony, mogą ugryźć, a przenoszą niebezpieczne choroby. Lepiej trzymać się z daleka i niczym ich nie częstować!

Przewodnikowe informacje, ciekawostki i historyczne fakty na temat świątyń czerpałam między innymi z bloga Hani z plecakiwalizka. O tutaj! Bardzo polecam to źródło informacji! Hania odwiedziła Sri Lankę wielokrotnie, jest prawdziwym ekspertem, a swoje przygody opisuje w zabawny, lekki sposób.

Safari w Parku Narodowym Hurulu Eco Park.

Cena: 4000 rs za osobę, wliczony bilet do parku i dojazd z Dambulli i z powrotem.
Czas: około 3 godziny w samym Parku.

Który Park wybrać?

W okolicy Dambulli i Sigiriyi znajdują się aż trzy Parki Narodowe: Kaudulla, Mineryia oraz Hurulu Eco Park. W Internecie znalazłam mnóstwo argumentów, który z nich jest najlepszy. Każdy próbował przekonać dlaczego ten wybrany przez niego okazał się najbardziej atrakcyjnym. A przecież zazwyczaj odwiedzał tylko jeden z nich.
A więc ja polecę zdać się na lokalnego przewodnika, którego musicie wynająć, aby wjechać do Parku. Mieszkańcy najlepiej orientują się, gdzie w danym momencie znajduje się najwięcej zwierząt. Bywają w Parku codziennie, doskonale wiedzą jak wyglądają szlaki migracyjne słoni.

Na Sri Lance jest kilka miejsc, gdzie słonie można zobaczyć w niewoli, ale bardzo namawiam, aby takich miejsc nie wspierać swoimi pieniędzmi. Tu odsyłam do filmiku Kai z Globstory, która wspaniale tłumaczyła dlaczego jest to moralnie wątpliwe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Z plecaczkiem , Blogger